15 sierpnia 2014
Legionowo Malbork – Węgry – Parpary – Uśnice – Benowo – Jarzębina – Janowo – Pastwa – Korzeniewo – Kwidzyn
Grudziądz
Jako, że nasza typowa wakacyjna wyprawa rowerowa w tym roku było nieco inna z powodu skręcenia mojego kolana, to po znacznym usprawnieniu tego właśnie stawu, postanowiliśmy zrobić „dokrętkę”. Padło na prostą trasę i do tego skorelowaną z bardzo dobrym połączeniem kolejowym.
Bilety na pociąg „Słoneczny” relacji Warszawa – Gdynia kupiłem poprzedniego wieczora w automacie. Rowery jadą za 0 zł. Tylko ta godzina wyjazdu… Z Legionowa odjeżdżał o godz. 0639. Pomyślałem, że wyśpię się w pociągu…
Rankiem przypięliśmy sakwy do rowerów i pojechaliśmy na dworzec do Legionowa. Pogoda była idealna. Na peronie nie było sporo osób. W sumie 5-ciu rowerzystów i może z 20 osób. Ale za to zdziwiłem się, gdy zobaczyłem wjeżdżający na peron pociąg. Piętrowy „Słoneczny” już był załadowany i to niewąsko!?! Pierwszy za lokomotywą, przedział dla rowerów, błysnął mi przez okno jakimiś 20 rowerami (tak na oko). Ostatni przedział zajęty był tylko przez pięć rowerów. No to luzik – pomyślałem uradowany. Gdy tylko otworzyły się drzwi, przywitały nas wrogie spojrzenia już jadących pasażerów. Niestety dla nich, parę takich podobnych przypadków już w życiu rowerowym przeżyliśmy. I tak przystąpiłem do gramolenia się do środka z rowerami i przestawianiem tych trochę rzuconych w nieładzie lub postawionych dla wygody właścicieli. Gdy tylko rozmieściłem rowery i sakwy, zaczęliśmy mościć sobie miejsca na podłodze.
Jak zwykle, najwięcej osób stało przy drzwiach. Ania też postanowiła tam przycupnąć. Po około pół godziny przeszedłem do korytarzyka pomiędzy „kibelkiem” a burtą wagonu. Tam stałem sam i miałem całkiem sporo miejsca dla siebie. Aż dziw, że ludność woli stać w ścisku przy drzwiach.
Od tego czasu sytuacje, które wydarzyły się w wagonie, bardzo przypominały komedie wg Barei. Właściwie wydarzały się jedna po drugiej, przez co czas mijał mi znacznie szybciej.
Zanim jednak wydarzyło się cokolwiek, konduktor przez interkom, dwukrotnie podał informację, że na przedzie pociągu znajduje się mały minibar i zaprasza do korzystania. My byliśmy w ostatnim członie piętrusa, więc z racji tłoku nawet nie przeszło mi przez myśl, by się tam przeciskać. Mnie nie przeszło, ale za to innym tak! A szczególnie młodej blondynce, która doszła prawie do mnie i dowiedziała się, że idzie w złym kierunku. Skwitowała to słowami „Ja pier…… A ja głupia w złą stronę szłam”. Czy coś trzeba dodawać?
Potem z WC chciała skorzystać jakaś młoda kobieta. Zanim nacisnęła przycisk otwierania, dowiedziała się od dwojga siedzących na podłodze, a opartych o łukowate drzwi WC, że ” Nie działa”. I kobieciątko odeszło bez zadawania dodatkowych pytań. W mojej głowie urodziło się jednak pytanie, co to znaczy, że nie działa? Zapchana, brak wody, nie działa spust czy co? Tego dowiedziałem się przy okazji drugiej wizyty, tym razem młodego osiłka. Ten również został niemal ofuknięty, że nie ma po co próbować skorzystać z WC, bo „nie działa”. Zapytał jednak, gdzie jest drugie WC. Ktoś rzucił, że na przodzie i gość zrezygnował. Przy trzeciej wizycie szczupłej kobiety z dziewczynką, dowiedzieliśmy się, że WC działa, tylko nie można otworzyć drzwi. I co? I kobieta nie odpuściła. Widocznie bardzo musiała z tego WC skorzystać. Zaczęła więc siłować się z drzwiami, co wymusiło odsunięcie się od drzwi opierającej się o nie pary i obudzenie chłopaka śpiącego przy przycisku otwierania i klamce jednocześnie. Oczywiście siłowanie się z drzwiami wątłej kobiecie nie pozostało bez odzewu ze strony kulturystów (po 75 kilo) patrzących na zjawisko. We trójkę dokonali otwarcia „Sezamu”, pokonując opór siłownika, który to był się wziął i zepsuł. Siła razy przemoc, przyłożona wprost do drzwi w odpowiednim kierunku, pozwoliła na wejście do środka dziewczynce i owej odważnej kobiecie. Weszły, odwróciły się i stanęły pełne bezradności w oczach. No to chłopy rzuciły się w te pędy zamykać drzwi, by płeć słaba mogła potrzeby w kibelku załatwić. Zamknęli i zaczęli odpoczywać, bo drzwi nie poddawały się łatwo. Jeszcze ich oddechy nie przestały świszczeć, gdy od wewnątrz dobiegło nas pukanie niewiast, które ulżyły sobie. No to chłopy rzucili się i jęli drzwi odmykać. Kiedy rozwarły się na tyle, że kobitki wyszły i najzwyczajniej sobie poszły, chłopy zdecydowały, że trzeba te drzwi zamknąć, bo jazda nad morze, z widokiem na nie tą muszlę, do przyjemnych nie należy. Jeszcze dobrze drzwi nie zamknęli, gdy wieść o wielkim otwarciu toalety obiegła cały człon „piętrusa”. Ruszyły wycieczki. Wrócił nawet osiłek, co wcześniej nie dał rady. Od teraz ci, którzy tak zawzięcie informowali na początku podróży, że WC jest zepsute, najpierw z radością a potem już z leciutką irytacją pomagali te drzwi otwierać i zamykać. Ot, taka naturalna zemsta losu. Jedno było pewne, każda osoba, która podchodziła do drzwi i wzrokiem szukała pomocy, natychmiast uruchamiała wesołe komentarze i śmieszne docinki, które bawiły wszystkich w zasięgu. A strażnicy drzwi co raz ćwiczyli swoje mięśnie… I tak dojechaliśmy do Malborka. Liczyłem, że w pociągu się wyśpię, licząc na miejsce do siedzenia. A tu, zamiast „wyspałem” to się „wystałem”. Jedna literka a jaka różnica!?!
Malbork przywitał nas słońcem i brakiem możliwości transportu rowerów z peronu do budynku dworca. Jak zwykle, ciężkie rowery taszczyliśmy po schodach. Ale za to odrestaurowany dworzec cieszy oko z daleka. Aż wszedłem do środka, by oko nacieszyć.
Śniadanie postanowiliśmy zjeść w McDonku ale stojąc w kolejce, dowiedzieliśmy się, że właśnie od tej chwili przestali serwować zestawy śniadaniowe. No pech po prostu! Ale za to miejsc do siedzenia było sporo. Nasze, z domu, kanapki i herbata z McDona też były bardzo dobre.
Najedzeni, napojeni i niewyspani, ruszyliśmy wzdłuż zamkowych murów do brzegu Nogatu a potem wzdłuż brzegu na południe.
Jeszcze zanim minęliśmy mury zamku, natknęliśmy się na gwiazdę programu „Chłopaki do wzięcia” w Polsacie. Szedł z polnymi kwiatami w ręku. Niechby i kogoś spotkał w swoim życiu…
Szlak oznaczony poprawnie, wiódł nas szutrową drogą przez łąkę i nawet wykoszone dzikie pole. Kawałek nawet przez dofinansowane przez UE dzieło zapaleńców roweru. I tak, wzdłuż brzegu dojechaliśmy do wysokości śluzy Szonowo. Tam wspięliśmy się ostro pod górę po płytach jumbo. Na szczycie wjechaliśmy na leśną drogę, która wyprowadziła nas między pola, usiane chodnikami zmłóconej przez kombajn zbożowy słomy. No i postanowiłem ukulać własny, słomiany walec.
Poniżej zamieszczam mały fotoporadnik, jak go zrobić krok po kroku.
i nawet nie umęczyłem się zbytnio…
Droga skręciła do Gościszewa. Potem w prawo i jeszcze raz w prawo i wjechaliśmy na… Węgry. Drugi raz w życiu, rowerami przemierzaliśmy Węgry. Raz koło Opola i teraz koło Malborka. Najpierw przywitała nas stadnina koni a potem stare, popegieerowskie budynki mieszkalne. Aż żal patrzeć na te dzieci, dla których nawet huśtawka jest dość deficytową rozrywką.
Z Węgier, polną drogą dotarliśmy do Parpar. Stanęliśmy przy sklepie by uzupełnić zapasy wody. Drobne pijaczki, sikające z tyłu sklepu, najpierw poradziły mi, by nie pić wody, tylko piwo, a potem podpowiedziały, że w Parparach jest festyn z darmowym jedzeniem i piwem. Jednak nie skorzystaliśmy, choć wesołe dźwięki muzyki wabiły nas z daleka. Wjechaliśmy na asfalt, ale nie skręciliśmy w porę, bo szosa opadała przyjemnie w dół i dlatego dojechaliśmy do wytwórni pasz Sonac w Uśnicach. Zaskoczył nas widok stojących ciężarówek, pomimo dnia świątecznego. Ale jeszcze bardziej zaskoczyła nas droga, która z asfaltowej zmieniła się w płyty jumbo i doprowadziła nas do remontowanego mostku, przez który nie było przejazdu. Most już był nowy, ale nie było przyczółków. Mimo takich przeciwności, przeniosłem rowery ponad przyczółkami i tak znaleźliśmy się w samych Uśnicach.
Pierwotnie. chciałem dojechać do Białej Góry, trzymając się jak najbliżej Nogatu. Ale się nie dało. W wielkim błędzie dojechaliśmy do miejsca, w którym wcześniej powinniśmy byli zjechać z asfaltu. A teraz, rozkoszując się moją błędną nawigacją, tonąc w krytyce wypływającej z ust mojej żony, postanowiłem nie opuszczać asfaltu. Dlatego nawet skręt w nieoznakowaną drogę asfaltową do Benowa, też wzbudził podejrzenia Ani. Tym razem wynegocjowałem kompromis i ciesząc się drogą w lesie, bez ruchu samochodowego, z dobrą nawierzchnią, dojechaliśmy do Benowa. Tam skręciliśmy w drogę 606 i tak dojechaliśmy już do szosy 605, którą jechaliśmy już w ubiegłym roku. Skręciliśmy na południe i spoglądając coraz podejrzliwie w niebo, zaczęliśmy przybliżać się do Kwidzyna. Rudniki, Jarzębina, Szałwinek i Janowo minęliśmy jeszcze na suchej szosie. Miejscowość Pastwa jednak, przywitała nas deszczem. Stanęliśmy by przywdziać nasze przeciwdeszczowe zbroje i nie dać się deszczowi. Zaczęło lać niemiłosiernie. Lipianki, pod mostem na Wiśle i Korzeniewo minęliśmy, zmagając się z wiatrem i ulewnym deszczem. I tak dojechaliśmy, po raz kolejny zmoczeni jak mech, do Kwidzyna. Nie dane nam po prostu było, wjeżdżanie do Kwidzyna po raz drugi po „suchości”. Na szczęście, deszcz lekuchno zelżał, ale Ania i tak przekonała mnie, że do Grudziądza powinniśmy dojechać pociągiem. Miała rację. Przez szybę szynobusa, co raz to widać było strugi deszczu, zalewające lasy i pola.
Nawet nie dojechaliśmy do stacji w Grudziądzu. Nie pozwalał na to brak torowiska. Cała stacja w rozkopach. Przetaszczyliśmy rowery na ulicę Łąkową i ruszyliśmy na cmentarz, odwiedzić groby rodzinne. Potem zajechaliśmy do rodzinnego domu Ani i rozpoczęliśmy suszenie nas i ekwipunku. No i oczywiście, aby się nie rozchorować, co nieco trzeba było wychylić.
Jedna uwaga do wpisu “Dzień 1. Legionowo – Grudziądz. 63 km.”