12 lipca 2010 r.
Głębock – Jarzeń – Sągnity – Kandyty – Kamińsk – Dęby – Sigajny – Toporzyny – Żywkowo – granica państwa – Gałajny – Sołtysowizna – Górowo Iławeckie – Pieszkowo – Lidzbark Warmiński.
Po śniadanie pojechałem do sklepu. Zanim wyjechaliśmy, wymieniłem u siebie pękniętą szprychę i ruszyliśmy do Jarzenia z nadzieją, że starym nasypem idzie droga. Niestety, nie udało nam się trafić na nią za pierwszym razem i dojechaliśmy za Jarzeń i w dodatku w szczere pole. Musieliśmy się cofnąć i po zasięgnięciu języka, trafiliśmy na stary nasyp, którym dojechaliśmy do Sągnit. Bardzo ładna trasa zakończyła się przy cegielni, w której jak powiedział mój ojciec, pracował kiedyś jego dziadek, a mój pra.
Krótka rozmowa z miejscowym, młodym pracownikiem cegielni, który pozwolił mi wejść do domu i zmoczyć moją koszulkę. Dom przypominał raczej skład żelazny, a obok zlewu stała zardzewiała siekiera. Natychmiast włosy zjeżyły mnie się na grzbiecie. Jak się okazało, niepotrzebnie. Gość był przyjaźnie nastawiony i otwarty. No to zjedliśmy mały posiłek na schodach dawnego budynku dworcowego i pojechaliśmy drogą asfaltową do Kandyt.
Co to jednak był za asfalt??? Wszystkie dziury na dziurach zalane były smołą lub kiepskiej jakości asfaltem. Dlatego po kilometrze, nasze opony kleiły się podłoża, jak muchy do lepu, a drobiny smoły przyklejały się do błotników. Potem, do opon przykleiły się kamyczki z pobocza, które pozostały po remoncie drogi. I z tak oklejonymi kołami, wyglądającymi jak otwornice do betonu, dojechaliśmy do Kandyt. Postój przy sklepie i Ania z Pawłem po batoniku, a ja, pół kilo czereśni. Uwielbiam jechać i pluć pestkami, jak Bronka z „Daleko od Szosy”.
Potem asfaltem do Kamińska. Tam w lewo, kawałek drogą asfaltową na Parecki a potem w prawo, w polną drogę, wzdłuż więzienia, do miejscowości Dęby. Po drodze znowu odpoczynek bo słońce nie dawało za wygraną. Znowu moczenie koszulki. Jakie to dawało uczucie chłodu!!! Niestety, po 15 minutach koszulka znów była sucha, a potem nasiąkała potem. W Dębach na asfalt i na północ. Zaraz potem w prawo, przez Dulsin do Toporzyn. Tam chwila przerwy na rozmowę z pewnym małżeństwem, które pozwoliło mi na zmoczenie koszulki w wodzie. Niestety nie mieli wody do picia, ale za to zaproponowali nam … zimne piwo. Z przykrością odmówiliśmy. Jeszcze chwila rozmowy, pożegnanie i do Żywkowa, zwanego bocianią wioską. Nasze plany rowerkowania pokrywały się częściowo ze Szlakiem Bocianim. Fakt, bocianów naliczyłem tam 32, ale nie dane nam było zjeść cokolwiek. Żadnego baru, agroturystyka zamknięta i nigdzie nic do picia. A na stronie internetowej – taaaka metropolia. Honor mieściny uratowała pewna gospodyni, która skłonna była nakarmić nas obiadem.
Wróciliśmy do szosy 511 i tam zapytałem napotkanego przypadkowo człowieka:
– Daleko do granicy?
– Jakieś 50 metry – odpowiedział śpiewnie.
Pewnie tak się mówi w tamtych okolicach. Metry, a nie metrów. No ale z tymi 50-cioma to przesadził zdrowo. Do granicy wyszło ruskie 50 metrów, czyli 500 i jeszcze trzy długości „kałachów”. Stanęliśmy po polskiej stronie i zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, mając dziwne wrażenie, że po drugiej stronie ktoś nas jednak obserwuje.
Teraz pozostało dojechać asfaltem na południe, do Górowa Iławeckiego. I tak przez Gałajny, w których zobaczyliśmy nietypowy przystanek autobusowy, wyposażony w kinowe fotele,
przez Sołtysowiznę, dotarliśmy do Górowa, do centrum, na upragniony posiłek. Padło na kebab i gyros i dużo zimnego napoju. Tak wyszło. Upał zrobił swoje. Wtedy właśnie podjęliśmy decyzję, że nie zostajemy w Górowie, tylko jedziemy do Lidzbarka Warmińskiego i tam robimy sobie dzień przerwy. No tak, ale do Lidzbarka było jeszcze 21 km i nie bardzo nam się chciało. Postanowiliśmy jednak ścisnąć pośladki i…poszło! Zadzwoniliśmy do hoteliku „Przy Bramie” i zabukowaliśmy miejsca dla nas, a dla rowerów w garażu.
Po drodze minęliśmy amfiteatr, tuż po festiwalu kresowiaków i kilka miejscowości, które wcale nie zapadły nam w pamięci. Za to przed Lidzbarkiem, nad jeziorem Wielochowskim, zobaczyłem niewyobrażalną ilość ludzi na brzegu plaży. Chyba na Copa Cabanie nie było więcej. Z daleka wyglądało to jak krzak ziemniaków oblepiony stonką!!! Zapewne z powodu kontrastu. Mało zabudowań, otwarta przestrzeń i nagle takie skupisko plażowiczów.
Lidzbark przywitał nas piękną ścieżką rowerową. Szybko odnaleźliśmy hotelik i siup do pokoju. O dziwo, nasz pokój mieścił się na I piętrze, ale by do niego dotrzeć, trzeba było najpierw wejść na drugie i potem innymi, wewnętrznymi schodami zejść wprost do ładnego pokoju. Potem posiłek w poleconej przez obsługę pizzerii, zakup małego rozweselacza i powrót do dziupli. Małe pranie i łączenie z internetem przez wifi.
Tego dnia, w trasie dopadł nas kryzys. Najpewniej, z powodu zbytniego gorąca. Jednakże, kiedy kładliśmy się spać było nam bardzo wesoło. Najważniejsze, że jutro dzień przerwy i zwiedzanie na dwóch… nogach.
Jedna uwaga do wpisu “Dzień 6. Głębock – Lidzbark Warmiński. 73 km.”