12 lipca 2009 r.
Ustka – Wodnica – Pęplino – Wielichowo – Strzelino – Słupsk – Krępa Słupska – Lubuń – Skarszów Dolny – Dębnica Kaszubska.
Doliną Słupii do Raju.
Dzisiaj miało nastąpić to „Wielkie Połączenie” i nasz team miał rozrosnąć się do niebotycznych rozmiarów, czyli powiększyć się o dwóch amatorów pedałów. A propos pedałów. To właśnie Krzysiek w 2005 roku na trasie Rekowo – Ustka urwał pedał przy swoim rowerze i wtedy nasza wyprawa dojechała do celu tylko, czy może aż, z pięcioma pedałami.
Pogoda dopisywała. Nie było przerażającego upału i chmury od czasu do czasu dawały przyjemny cień. Po niespiesznym śniadaniu, równie niespiesznie zwinęliśmy obozowisko i ruszyliśmy w umówione miejsce, by połączyć swoje siły z Krzyśkiem i jego synem Danielem. Na miejscu Wielkiej Asymilacji czekała na nas zwarta grupa, dodatkowo powiększona o kibiców: teściową Krzyśka, żonę Krzyśka i najmłodszego syna Kamila.
Jedni zadowoleni, że jadą. Inni niezadowoleni, że nie mogą jechać. Teściowa pełna obaw, czy aby podołamy tak w pięć rowerów przeciskać się po lesie i Monika, która chyba była najspokojniejsza z nas wszystkich. Jej oczy zdawały się mówić „No to jedźcie już”.
No to pożegnaliśmy się i ruszyliśmy. Cieszyłem się bardzo, bo jakby nie było, pięć rowerów ma większą siłę przebicia niż trzy!
Do Słupska postanowiliśmy pojechać bocznymi drogami. Wybraliśmy trasę przez Wodnicę, Pęplino i Strzelinko. Po drodze zerowy prawie ruch samochodów, drogi asfaltowe i szutrowe, a tuż przed Słupskiem wzmocnione płytami jumbo. Po dokonaniu małych poprawek bagażowych u Daniela i Krzyśka, radośni dojechaliśmy do Słupska.
W dalszym ciągu korzystaliśmy z map umieszczonych w Pawła przenośnej konsoli. Od tego dnia towarzyszyła nam również nawigacja GPS wciśnięta w Krzyśka telefon komórkowy, pieszczotliwie nazywana przez Daniela „Romanem”. „Roman” bezbłędnie oczywiście informował Krzyśka o kierunku, który powinniśmy obrać, chociaż czasem mulił się i Krzysiek zostawał ździebko w tyle.
Tak jak miło jechało się do Słupska, tak samo miasto przywitało nas jezdnią z tak połataną nawierzchnią, że zdziwienie moje sięgnęło zenitu. Nawet w polskich wsiach bruk jest przyjemniejszy niż ta ulica! Ponieważ nasz etap miał się skończyć w Krzynii i nie przewidywaliśmy, że będzie można tam poszaleć między półkami w jakimkolwiek spożywczaku (w końcu była niedziela), całość zakupów postanowiliśmy zrobić jeszcze w Słupsku.
I tak do naszych bagaży trafiła woda ognista z odogniaczami, kiełbasy na ognisko, że o ketchupie nie wspomnę. Już mieliśmy ruszać, gdy lunęło jak z cebra. Przenieśliśmy się więc szybko do baru i zjedliśmy posiłek złożony ze zdrowego mięsa baraniego i kurczęcego, połączonego z niezdrowymi ziemniakami (takie długie prostopadłościany) i zdrowymi surówkami. Jedliśmy wolno czyli zdrowo to, co nazwane zostało fast foodem i tym samym zaszeregowane do niezdrowego!!! No a całkiem przy okazji wypadało się tak, że wyszło słońce i zrobiło się gorąco.
Ruszyliśmy, dociążeni napojami i kiełbasami. Na południe, wzdłuż Słupii, wiodła nas droga asfaltowa do Krępy Słupskiej. Ponieważ całkiem niedawno padało, z liści drzew leciały na nas wielkie krople i trzeba było na obcisłe ubrać przeciwdeszczowe coś nie coś. Po drodze, doładowaliśmy nasze witalne baterie w miejscy nazwanym „Miejsce Mocy”.
I tak dojechaliśmy do szlaku, który miał nas poprowadzić wzdłuż rzeki, słynną Doliną Słupii i z atrakcjami, w postaci jeszcze działających poniemieckich elektrowni wodnych, w tym najstarszej na świecie, ciągle czynnej w Soszycy.
Wjechaliśmy na szutrową drogę i wspomagani „Romanem” dojechaliśmy do elektrowni Skarszów Dolny. Niby jechaliśmy wzdłuż Słupii i nie spodziewałem się dużych wzniesień, jednak elektrownia zmyślnie została zbudowana na wysokim zboczu. Ułatwiło to oczywiście spiętrzenie wody i uzyskanie z opadającej H2O cennej energii. Nam, rowerzystom jednak zawsze było pod górę.
Obsługa elektrowni, w postaci mężczyzny, okazała się tak miła i wpuściła nas do środka. Mogliśmy zatem obejrzeć starą prądnicę wraz z regulatorem obrotów, która pięknie odrestaurowana, cieszyła nasze oczy.
Z opowieści tegoż pana dowiedzieliśmy się, że jeszcze do niedawna, prądnicę napędzał oryginalny pas skórzany. Gdy przedarł się, nowy, wykonany już przez inżynierów i uczonych z Polski ze specjalnej gumy, nie wytrzymał nawet dwóch lat!!! Dzięki dalszej uprzejmości wspomnianego pana, usłyszeliśmy jeszcze parę zdań, które poszerzyły naszą wiedzę i wywołały nasze komentarze i pytania. W miłej atmosferze, podziękowaliśmy i rozstaliśmy się, podziwiając na odchodne skarpę i różnicę poziomów pomiędzy spiętrzoną częścią Skotawy a tą normalną, dołem płynącą.
Za elektrownią przejechaliśmy na prawy brzeg kanału a tym samym prawy brzeg Skotawy. Dojechaliśmy do mostku i już teraz z lewego brzegu kanału mogliśmy podziwiać, w jaki sposób zaczyna się spiętrzanie wody. Całość dała nam obraz, którego nawet nie spotkaliśmy nigdy wcześniej. Nawet Kanał Elbląski był wykonany inną technologią.
Ponieważ znaleźliśmy się na północnym brzegu Skotawy, droga doprowadziła nas do Dębnicy Kaszubskiej. A ponieważ Dębnica okazała się zaskakująco dużym i pięknym miasteczkiem, postanowiliśmy nie kontynuować jazdy do Krzynii, tylko stanąć na noc właśnie tu. I tak, szukając dobrego miejsca, zajechaliśmy do Rancza w Dolinie, czyli jak po chwili zauważyłem, do Raju na Ziemi. Ranczo położone jest na prawym brzegu Skotawy. Pięknie zagospodarowany obiekt z domkami i pokojami do wynajęcia, z grillem i wędzarnią i na dodatek z pięcioma końmi do jazdy. W każdym domku kuchnia z zastawą stołową i piecyk do ogrzewania domku zimą. Jakby było mało, mają jeszcze kajaki i organizują spływy. Plac zabaw dla dzieci z owcami i kucykiem. Ale najbardziej zdumiony byłem, gdy zobaczyłem ni to drzewo, ni to kwiat, ni to stojak, który kwitł butelkami różnego rodzaju soków i (uwaga) różnymi gatunkami piwa!!! I to schłodzonego!!! Bierzesz ile chcesz a potem rozliczasz się z Zarządcą Raju, czyli panem Witkiem albo z jego przeuroczą małżonką Basią. Nie musisz lecieć do sklepu, gdy zabraknie piwa. I najważniejsze – cisza taka, że słychać płynącą Skotawę i pochrapywanie koni. Nie bez kozery poświęciłem temu zakątkowi tyle miejsca. Czar tegoż raju urzekł nas tak, że w naszej ocenie zabrakło skali i oceny poszybowały wyżej. Mało tego, obiecaliśmy sobie, że jeszcze tam wrócimy.
Ocena: jaka może być ocena raju? Żadna!!! W raju trzeba po prostu być!!!
Jedna uwaga do wpisu “Dzień 6. Ustka – Dębnica Kaszubska. 50 km.”