13 lipca 2009 r.
Dębnica Kaszubska – Strzegomino – Konradowo – Świelubie – Klęskowo – Gałąźnia Mała – Krosnowo – Osieki – Niedarzyno – Bytów.
Reality show.
Spaliśmy w piątkę w domku, któremu nadano imię Kamila. Od jednej z córek właścicieli. Drugi domek, okupowany przez inną rodzinę nazwano Julia. Tak naprawdę nie chciało mi się w ogóle otwierać oczu. Rozpocząłem kampanię na rzecz pozostania w Ranczu jeszcze jeden dzień, ale byłem jedyny.
Spakowaliśmy się po obfitym śniadaniu, zjedzonym na werandzie i ruszyliśmy dokładnie na południe, przecinając drogę asfaltową nr 210 Dębnica – Motarzyno, by dojechać z powrotem na oznakowany szlak wzdłuż Doliny Słupii.
Tego dnia popadywało od rana i drogi były nasiąknięte wodą. Niby dobrze ale miejscami na leśnych piaskach było zbyt grząsko i jechało się trochę za ciężko. Od czasu do czasu przystawaliśmy i jedliśmy jagody, które o ile dobrze pamiętam, zawsze nam towarzyszyły. Przecięliśmy drogę asfaltową do Krzynii i tym samym odpuściliśmy sobie tamtejszą elektrownię. Jadąc dalej północnym, a potem wschodnim brzegiem Słupii, dotarliśmy do elektrowni wodnej w Konradowie/Strzegominie. Podjechaliśmy do bramy i zadzwoniliśmy. Długo nikt nie wychodził i już mieliśmy odjeżdżać, gdy od tyłu drogą, którą przyjechaliśmy, przyszedł pan z obsługi. Kawałek musiał iść, bo jak się okazało, na stałe mieszka w Konradowie, ale do elektrowni ma jakieś 500 m.
Otworzył nam bramę i wpuścił nas do elektrowni (za opłatą). To właśnie tam zobaczyliśmy pracujące jeszcze niemieckie prądnice i regulatory obrotów.
Akurat pracowały dwie z trzech ogromnych prądnic. Okazało się, że dla trzeciej po prostu nie starczało wody w spiętrzonym jeziorze Konradowo. Trzasnęliśmy sobie po fotce, podziękowaliśmy panu z obsługi i podjechaliśmy do Bożej Męki.
Tam ubrdałem sobie najlepsze miejsce do opowieści o legendzie, skąd się wzięły Kaszuby.
Oczywiście w tych legendach jest pewna dowolność w interpretacji, a szczególnie dotyczącej stolicy Kaszub – Kościerzyna czy Kartuzy? Moja legenda akurat mówiła o Kartuzach.
Ponieważ znajdowaliśmy się pomiędzy Słupią a Brodkiem, postanowiliśmy nie wracać do wschodniego szlaku, tylko pojechać zachodnim. Przejechaliśmy więc przez Konradowskie skupisko wypoczynkowe i dotarliśmy, po moim wcześniejszym rekonesansie, do wału i zastawki, która spiętrzała wody jeziora Konradowskiego. I właśnie tam okazało się, że jakiś bezmózgowiec urzędniczy postawił na szlaku bramkę i zamknął ją na kłódkę!!! Na szczęście bramka była około metrowej wysokości i mogliśmy we czwórkę rowery przenieść nad bramką. Przy okazji nakręciliśmy krótki filmik instruktażowy, jak można to zrobić.
Dalej pojechaliśmy wałem i dotarliśmy do szlaku, który z kolei doprowadził nas do Świelubia. Tam niestety lunęło i musieliśmy schować się w przystanku autobusowym, zauważając w międzyczasie, że owce, które szły całą szerokością asfaltu, również schowały się pod drzewami, unikając tym samym deszczu.
Ponieważ padało trochę dłużej, a i nie wyjechaliśmy z Dębnicy zbyt wcześnie stwierdziliśmy, że od teraz jedziemy najkrótszą drogą do Bytowa, zaliczając oczywiście elektrownię wodną w Gałąźni Małej. Oczywiście nie dość, że droga do elektrowni wiodła pod górę, to jeszcze były to ogromne, poniemieckie kocie łby. Stanęliśmy w miejscu gdzie kanał spiętrzonych wód Słupii biegnie… pod ziemią!!!
Dwa rurociągi zakopane pod ziemią na odcinku ok. 500 m, doprowadzają wodę do elektrowni. Tuż przed nią wychodzą na powierzchnię i opadają ostro w dół. Widok z góry jest rzeczywiście zaskakujący.
Pojechaliśmy dalej, przez Różki i Zatoki, aż dotarliśmy do asfaltu w Grabówku. Po drodze wyszło słońce i zaczęło grzać niemiłosiernie. Zatrzymaliśmy się na krótki popas w Osiekach, gdzie skorzystaliśmy z wiśni zwieszających się nad chodnikiem oraz jagodziankami z wiejskiego sklepu. Potem musieliśmy przystanąć z powodu pisków dobywających się z roweru Daniela. Postanowiłem się przyjrzeć temu zjawisku bliżej. Konieczne było zdjęcie przedniego koła i regulacja hamulca tarczowego. Oczywiście team w najlepsze żartował sobie z moich poczynań. Krzysiek mierzył mi czas i sprawdzał, czy pobiję rekord wymiany kół teamu F1 BMW Sauber. Nie pobiłem. Paweł za to powołał przed obiektywem program typu reality show. Nadaliśmy sobie pseudonimy wyścigowe a prowadzący program rozpoczął grę polegającą na odgadnięciu, kto odpadnie z wyścigu pierwszy. Ewentualni widzowie zostali poproszeni oczywiście o wysyłanie pustych sms-ów na tego, kto ma pozostać w wyścigu. I tak dopedałowaliśmy do Bytowa.
Ponieważ w Bytowie nie ma pola namiotowego, planowaliśmy zatrzymać się w jakiejś agroturystyce. Jednak wjeżdżając ul. Mickiewicza, Ania zauważyła Dom Sportowca przy OSiR-ze. Zajechałem więc na małe rozpoznanie i … zadekowaliśmy się tam na noc. Dzięki uprzejmości obsługi, mogliśmy rowery na noc zaparkować w… świetlicy. Sam Hotelik przypominał mi ten z Połczyna Zdroju z 2004 roku. Trochę przerobiony i odnowiony ale dla klientów o niezbyt wygórowanych wymaganiach.
Po odświeżeniu się ruszyliśmy w miasto. Najpierw poszukaliśmy lokalu, gdzie każdy zamówił co chciał. Potem, najedzeni jak bąki, poszliśmy zwiedzić bytowski zamek
i ruiny starego kościoła, z którego pozostała tylko wieża dzwonnicza. Gdy już zakuliśmy młodzież w dyby i kajdany, mieliśmy trochę czasu dla siebie… Potem małe zakupy i zebraliśmy się w świetlicy by zagrać w Makao. Oczywiście zgodnie z deklaracją złożoną przed rozpoczęciem gry, wygrała Ania.
Zanim poszliśmy spać, ustaliśmy z Krzyśkiem i „Romanem” marszrutę na następny dzień. Zajęło nam to jakieś… półtora piwa. Na końcu nawet „Roman” zapamiętał i obliczył trasę. Zdecydowaliśmy etap zakończyć w Szarlocie koło Kościerzyny, bowiem w samej Kościerzynie również nie było pola namiotowego.
Ocena hotelu (skala od 1 do 6)
– pokój, estetyka i cena – 4 ( 70 zł );
– jakość toalet – 3 (0zł);
– obsługa – 6;
– 300 m do sklepów (w tym Biedronka)