16 lipca 2006
Augustów ~~~~ Studzieniczna – Czarny Młyn – punkty:130,0, 128,5, 127,4, 129,0 i 125,2 – Gruszki – Rudawka – Śluza Kudrynki – Rygol – Mikaszówka.
Gdy wstałem, zaszokowała mnie ilość namiotów, które rozbite zostały w nocy. Musiałem spać jak zabity, skoro nie słyszałem, kiedy je rozstawiali. Natomiast nie mogłem wyjść z podziwu, kiedy zobaczyłem ludzi śpiących w samochodzie! Jak oni musieli być zmęczeni, że nie rozstawili namiotu? A może w ogóle nie mieli namiotu? Może spanie w ubraniu w samochodzie to też sposób na wypoczynek? W każdym bądź razie, kiedy mijałem wyrosłe jak grzyby po deszczu namioty, zobaczyłem też sporo samochodów z litewskimi, łotewskimi i rosyjskimi numerami. Znaczy się, turystyka kwitnie.
Po śniadaniu zwinęliśmy obóz i pojechaliśmy do portu. W samym centrum miasta, na kominie portowym, w gnieździe stał bocian. Zastanowiło mnie, dlaczego siedzi tam, gdzie hałas samochodów w dzień jest prawie nie do wytrzymania? Ten bocian zapadł mi głęboko w pamięci, bowiem był to ostatni bocian jakiego widziałem na wschód od Augustowa.
Ruch turystyczny wzmaga także kamień z podobizną Matki Boskiej, uformowanej przez wodę. Można go zobaczyć w porcie, w Augustowie, wkomponowanego w śrubę napędową statku. Kupiliśmy bilety na statek, który płynął do Studzienicznej przez jeziora: Necko i Białe. Co prawda, statek później wracał tą samą drogą, ale nam pasowało wysiąść w najdalszym punkcie jego rejsu. Zapakowaliśmy rowery na statek z pomocą bardzo uprzejmych załogantów statku o nazwie Sejny. Akurat dolny pokład na rufie był na tym samym poziomie co nabrzeże, więc poszło nam bardzo szybko.
Statkiem płynęło się bardzo przyjemnie. Za nami, bądź równo z nami płynęli kajakarze. Była też nieźle zbudowana kajakarka! Do tego czasu rozmawialiśmy z starszym panem – marynarzem. Opowiedział nam bardzo dużo o kanale, jego reaktywacji, remoncie śluz, co ciekawego warto zobaczyć i co wesołego przydarzyło mu się, podczas służby na statku.
Dopłynęliśmy do śluzy Przewięź. Wokoło zebrali się ludzie. Niektórzy z nich pomagali nawet zamykać i otwierać wrota śluzy. Podnieśliśmy się ze statkiem o ponad metr i wpłynęliśmy na jezioro Studzieniczne. Po przybiciu do drewnianego nabrzeża okazało się, że musimy przenieść rowery przez górny pokład i wysiąść przez wąskie przejście. Gdybym wiedział o tym wcześniej, odpiął bym bagaże z roweru! Ale cóż. Zastanowiło mnie zachowanie innych pasażerów. Pchali się do wyjścia tak, jakby statek miał odpłynąć zanim wysiądą. Natomiast ci na nabrzeżu, zniecierpliwieni że muszą czekać, tak zawęzili możliwość zejścia ze statku, że trzeba było się między nimi przeciskać! Nie mogłem i nie mogę tego zrozumieć do dzisiaj i gnębi mnie pytanie bez odpowiedzi, skąd byli ci ludzie?
Niechcący podłączyliśmy się do wycieczki i posłuchaliśmy pani przewodnik, jak opowiadała o wizycie Jana Pawła II w tym miejscu. Utkwiła mi w głowie pewna historia. Otóż aby papież mógł tam popłynąć, wynajęto specjalny statek. Po zakończonej wizycie, wszyscy turyści chcieli płynąć tym właśnie statkiem a innymi nie za bardzo. Co zrobiła więc konkurencja? Nie wiadomo. Ale któregoś dnia ten statek spłonął i ostała się tylko ławeczka papieska. Ot, taka sobie historia.
W miejscu, gdzie wysiadł Wojtyła, postawiono bardzo ładny pomnik. Jest tam też sanktuarium i kościół. Teraz walą tam turyści, jak tylko mogą.
W Studzienicznej zjedliśmy posiłek na świeżym powietrzu, w bardzo ładnie urządzonym barze, z domowymi zupami, tuż przy głównej drodze i nad brzegiem jeziora. Potem ruszyliśmy drogą rowerową nr R-11 na wschód. Minęliśmy mnóstwo młodzieżowych grup pieszych i ich punktów kontrolnych. Ba, nawet sami zostaliśmy poproszeni o rozwieszenie przy drodze zadań dla nich, co wykonaliśmy z dużą przyjemnością!
Sama droga R-11 jest tak pięknie położona, że tamten widok zapadł nam głęboko w pamięci. Żadnej górki, droga gruntowa przez las, żadnych samochodów a po lewej stronie Kanał Augustowski i kajaki plus piękna pogoda. Żyć nie umierać!
I tak dojechaliśmy do Czarnego Brodu. Dalej nasz plan zakładał dojazd do miejscowości Żyliny i skręt w prawo. Jednak ze względu na pojawienie się nowych dróg, których nie było na mapie, skręciliśmy w prawo za wcześnie. To miało oczywiście swoje konsekwencje. Znaleźliśmy się bowiem na drodze do Lipska. Mijane, oznakowane skrzyżowania z nazwami miejscowości, które były położone poza mapą lub na jej obrzeżach, nie wzbudziły początkowo we mnie obaw. Dopiero po jakimś czasie stwierdziłem, że słońce zamiast za nami, mamy po prawej stronie. Od tej pory będzie nam towarzyszył kompas. Mała rzecz a na pewno się przyda!
Skoro zboczyliśmy z planowanej drogi i okazało się, że wiedzie przez sam środek Puszczy Augustowskiej i zarazem Równiny, postanowiliśmy jechać dalej. Sama droga była przepiękna. Równo, jak po stole i żadnego człowieka? O dziwo, nie widzieliśmy też żadnego zwierzęcia? Bardzo to nas zastanowiło. Do dzisiaj uważamy to za dziwne zjawisko. Być w puszczy i nie widzieć choćby zająca?
Przejechaliśmy przez punkty (wzgórza) 130,0, 128,5, 127,4, 129,0 i 125,2. Czasem czuliśmy się dziwnie, nie widząc nikogo. Paweł wspominał nawet coś o zdziczeniu i chęci strugania dzidy. Choć droga była wspaniała to jednak zaczęła się nieco dłużyć. W końcu, zgodnie ze szlakiem, dojechaliśmy do miejscowości Gruszki, gdzie w sklepie uzupełniliśmy wodę (prawie się skończyła) i zjedliśmy po batonie. Sama miejscowość robiła przygnębiające wrażenie. Sami starzy ludzie i puste gniazda po bocianach. Miejscowi wprost mówili o wymieraniu całych wiosek, razem z bocianami…
W Gruszkach wjechaliśmy na drogę asfaltową i tak dojechaliśmy do miejscowości Rudawka – celu naszej podróży rowerowej. Starzejąca się wieś, w większości z drewnianymi domami pokrytymi eternitem, bez bocianów i pustą drogą. Po prostu widać jak wymiera.
Dojechaliśmy do samej granicy, do tablicy z napisem „ Pas drogi granicznej. Wejście zabronione.” Za nami była śluza Kurzyniec w remoncie i ani żywego ducha. Ze strony białoruskiej wiało tajemniczością i nieprzystępnością. Miałem wrażenie, że i tak nas obserwują i czekają, byśmy tylko postawili nogę na ich stronie. I chyba się nie pomyliłem. Po chwili podszedł do nas pewien pan po cywilnemu przedstawił się jako funkcjonariusz Straży Granicznej. Pokazał legitymację i poprosił byśmy nie przechodzili na drugą stronę, bo to pogarsza współpracę pograniczników i wywołuje pretensje ze strony Białorusinów. Powiedziałem, że nie mamy najmniejszego zamiaru przechodzić przez granicę a jesteśmy tu z powodu celu naszej podróży rowerowej, jakim był rzut oka na Białoruś. Uspokojony pogranicznik wrócił więc do samochodu, a my zrobiliśmy sobie fotkę i rozpoczęliśmy naszą podróż powrotną.
Cofnęliśmy się do Rudawki i skręciliśmy na północ, do śluzy Kudrynki. Ponieważ też jest w remoncie, można zobaczyć jak wygląda sucha, niezalana śluza. Od tej pory podróżowaliśmy po północnej stronie Kanału Augustowskiego.
Drogą rowerową dojechaliśmy do miejscowości Rygol. Tam zasięgnęliśmy języka o polach namiotowych w okolicy i ruszyliśmy do Mikaszówki. Powoli dopadało nas zmęczenie. Przepedałowaliśmy już prawie 60 km i postanowiliśmy rozbić się na pierwszym polu namiotowym za Mikaszówką. Napotkani mówili, że pełno ich wzdłuż kanału.
Trafiliśmy na takie, około 1,5 km za Mikaszówką, nad wschodnim krańcem jeziora Mikaszewo. Jakież było nasze zdziwienie….
To pole namiotowe, to nic innego jak wykoszona trawa w lesie, nad brzegiem kanału rozlanego w pięknie położone jezioro. Dwie drewniane toalety „sławojki” i to wszystko. W pierwszej chwili opadły mi ręce. Byłem totalnie zniechęcony. Rozbiliśmy obozowisko i pojechałem do Mikaszówki zrobić w sklepie zakupy na kolację i śniadanie. Chwilę potem usłyszeliśmy odgłosy zbliżającego się samochodu z przyczepą, w której podłoga nie była właściwie przymocowana i na każdym przejeżdżanym korzeniu drogi leśnej, telepotała niemiłosiernie. Nasz sąsiad powiedział, że zbliża się „zdzierca”, czyli dzierżawca terenu zbierający opłaty za pobyt. Podszedł do nas, przywitał się i skasował po 4 złote od osoby za noc. Sąsiad powiedział, że przyjeżdża zawsze rano i wieczorem. Przy okazji zabiera śmieci, których nie wyrzucili turyści. Bowiem klatka (nie kosz!) na śmieci była oddalona o jakieś 500 m w głąb lasu. Do klatki przyczepiona była kartka z napisem: „Puszek nie ma” (następnego dnia zerwaliśmy ją, gdy wyrzuciliśmy swoje puszki po piwie).
Po kolacji spojrzałem na to miejsce innym okiem. Z punktu widzenia sytego człowieka i mającego dach nad głową wszystko wygląda inaczej. Obok nas w namiocie-„hangarze” mieszkali starsi państwo. Samochód z rejestracją białostocką. Dalej była przyczepa kempingowa i VW transporter. Dwoje rodziców i trójka dzieci. Nawiązaliśmy dobrosąsiedzkie stosunki. Okazało się, że to byli ludzie, którzy wręcz szukają takich ustronnych miejsc co roku. Gdy zaczęło zachodzić słońce, zrozumiałem o co chodzi i po prostu zakochałem się w tym zacisznym i przepięknym zakątku naszej Polski. Nasza ocena – 6, ze wskazaniem na 7. Wieczorem naliczyłem jeszcze pięć ognisk dookoła jeziora i dały się słyszeć dźwięki gitary.
Zasnęliśmy w zupełnej izolacji od odgłosów cywilizacji. Tylko przyroda i my.
Jedna uwaga do wpisu “Dzień 8. Augustów – Rudawka – Mikaszówka. 62 km.”