Dzień 9. Mikaszówka – Ełk. 85 km.

17 lipca 2006

Mikaszówka – Gorczyca – Sucha Rzeczka – Przewięź – Augustów – Kalinowo – Ełk.

    Obudziliśmy się wypoczęci jak nigdy. Nie ma co. Spanie na łonie natury nie ma sobie równych. Taka stuprocentowa regeneracja.
Przywitał nas kolejny, gorący dzień. Gdy zwijaliśmy obozowisko, koło nas pojawiła się starsza pani z dwoma wiklinowymi koszami i zapytała nas, czy nie chcemy kupić pierogów z serem lub jagodami. To były bardzo duże pierogi, wielkości połowy dłoni. Kupiliśmy pięć pierogów. Były jeszcze lekko ciepłe. Pani zapytała się, czy reflektujemy na obiad, bo obiady też dowozi na miejsce. Osłupiałem!?! Myślałem, że to jest odludzie! A tu, proszę! Śniadanie i obiad dowożą na pole namiotowe! Po prostu rewelacja i dlatego z wielkim żalem opuszczaliśmy ten gościnny zakątek.
Nasze plany tego dnia zakładały, by dojechać do Ełku przed godziną 1600. A to dlatego, że o 1620 odjeżdżał pociąg do Mikołajek. A tam chcieliśmy zatrzymać się na parę dni odpoczynku. Jednak wstaliśmy zbyt późno i tak mówiąc prawdę, nie za bardzo nam zależało, by zdążyć na czas.
Najpierw drogą szutrową dojechaliśmy do Gorczycy. Po drodze mijaliśmy mnóstwo reklam pól namiotowych. Od Gorczycy jechaliśmy drogą asfaltową aż do Przewięzi. Po drodze chcieliśmy zatrzymać się na śniadanie, ale droga była taka ładna, że dojechaliśmy do Przewięzi, gdzie poprzedniego dnia płynęliśmy statkiem przez śluzę. Tam zjedliśmy w barze bardzo dobre śniadanie (przy samym skrzyżowaniu) i tak posileni, pognaliśmy do Augustowa.

DSC01892

    Do Augustowa droga była tak ruchliwa, że zdecydowanie odradzamy jej używać do jazdy rowerem. Nie mieliśmy jednak planu B. Tak czy owak, dojechaliśmy bezpiecznie. Zatrzymaliśmy się nad śluzą w centrum miasta, by zobaczyć jak wygląda śluzowanie statku o około 3 metry i pomknęliśmy drogą nr 16, do Ełku. Ale nie tak szybko…
Upał był niemiłosierny, a od tego momentu droga nie wiodła przez las i wiatr mieliśmy w nos. W końcu jechaliśmy na zachód a w Polsce jak wiadomo, przeważają wiatry zachodnie. Tego dnia jednak, wiatr był trochę za silny. Do tego dochodził widok odsłoniętych górek przed nami. Na Anię działało to bardzo osłabiająco do tego stopnia, że tempo jazdy spadło do 10 km/h. Nie chciała jednak skorzystać z mojego holu (lineczka). Stwierdziła, że jazda rowerem nie polega na byciu holowaną! I zawzięła się tak, że każda moja propozycja  holowania wywoływała u niej wybuchy gniewu.

    Po drodze wyprzedził nas młody chłopak w zdezelowanym czarnym Audi. Wyprzedził nas w odległości mniejszej niż metr, chociaż z przeciwka nikt nie jechał. Zezłościłem się jeszcze bardziej, gdy 100 m później zjechał w prawo do sklepu. Krzyknąłem do niego:

– Bliżej się nie dało?

– Poboczem a nie drogą jechać – odpowiedział.

I co można o takim jełopie więcej powiedzieć. Tym bardziej, że za jakiś czas wyprzedził nas ponownie, jeszcze bliżej i wolniej, choć droga była pusta i tym samym udowodnił swoją „wyższość” i że panem na szosie jest ON.

    Dojechaliśmy wreszcie do Kalinowa. Tam też na stacji paliw wypoczywaliśmy i posilaliśmy się batonami popijając napoje energetyczne. Czekał nas ostatni etap. Jeśli miał być taki górzysty jak do Kalinowa, to czekała nas gehenna. Z poziomic mapy wynikały dla nas jednak pomyślne wieści. Miało już być z górki i bardziej płasko. I tak też było.

 

    Kiedy wjechaliśmy do lasu, tuż przed Ełkiem i kiedy czuliśmy się już zwycięzcami tego najdłuższego etapu, Ania złapała gumę. O mało mnie szlag nie trafił. Czemu akurat teraz! Tuż przed końcem etapu! Kiedy już czułem wodę z prysznica, spływającą po mnie! To była chyba jakaś kara. Ponieważ mam dużą wprawę w zmienianiu dętek, 15 minut później było po sprawie i ruszyliśmy dalej. Szlag musiał się obejść smakiem jeszcze raz…

    Tym razem w Ełku zamieszkaliśmy na MOSIR-owskim polu namiotowym, tuż przy kortach. Miejsce bardzo ładne, z dala od ruchliwej ulicy. Toalety i łazienka były OK.  Prąd do woli i niskie opłaty. Bardzo mało ludzi. Słowem na 5-tkę minus. Minus za trudno odkręcającą się wodę w łazience.

 

    Tego dnia Ania i ja wyrównaliśmy nasz etapowy rekord sprzed roku a nasz syn pobił swój dotychczasowy 65 kilometrowy. Byliśmy zmęczeni, zadowoleni, podekscytowani i w końcu dalej mogłem liczyć bociany, które na nowo pokazywały się za Augustowem. Wypiliśmy po jednym piwie i zasnęliśmy z uczuciem zwycięstwa w głębi duszy.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s