18 sierpnia 2012 r.
Legionowo – Nowy Dwór Mazowiecki – Sady – Nowy Kamion – Arciechów – Władysławów – Piotrkówek – Świniary – Troszyn Polski – Dobrzyków – Płock – Soczewka – Skoki Małe – Włocławek – Brzezie – Zakrzewo – Inowrocław – Piechcin – Barcin – Młodocin – Żnin.
Od 2010 roku nosiło mnie w nogach, żeby pobić swój własny rekord jazdy na odległość w jeden dzień. Wtedy, czułem że mam jeszcze trochę zapasu w nogach. Chociaż pokładów energii w postaci podskórnej też u mnie nie brak ;-))) Tak więc po powrocie z wyprawy z Suwalszczyzny i Podlasia postanowiłem, że spróbuję w tym roku dojechać z Legionowa do stolicy Pałuk – Żnina.
Prognoza pogody na 18 sierpnia była nad wyraz dobra. Wiatr zachodni o słabej sile, miał się pojawić dopiero popołudniu. W sobotę też nie jeździły TIR-y i na szosie powinno było być nieco bezpieczniej. Jako, że miało to być bicie rekordu, trasa powinna była wg mnie przebiegać po asfalcie.
Wytyczyłem nawigacją trasę przez Nowy Dwór Mazowiecki, potem szosą 575 z małą modyfikacją do Płocka, szosą 62 do Włocławka, potem 252 do Inowrocławia i 251 do Żnina. Mała modyfikacja trasy do Płocka polegała na tym, że nawigacja pokazuje nam, że most na Bzurze przed Wyszogrodem był nieprzejezdny. Owszem, dla samochodów. Pieszo i rowerem dało się go przejść, chociaż roboty drogowe wciąż tam trwały. Ponadto, w miejscowości Łady (szosa 575) miałem zamiar skręcić w prawo i jechać wzdłuż wału. Nawigacja pokazała 268 km. Zacząłem kombinować, jakby tu jeszcze skrócić trasę… Taktyka jazdy też była prosta i sprawdzona w 2010 roku. 55 minut jazdy, 5 minut spaceru i w czasie spaceru posiłek.
Wieczorem przygotowałem rower. Zamocowałem lampki do przodu i czerwoną do tyłu. Spakowałem manatki do sakw. W sumie uzbierało się tego z 7 kg. Przewidywałem, że będę jechał 12 godzin. Zabrałem więc 7 butelek napojów izotoncznych, 6 bułek z szynką i serem i sześć batonów. Postanowiłem nie brać wody, co się okazało moim późniejszym błędem.
Zadzwonił budzik o g. 4.40. Zjadłem jedną bułkę i wypiłem trochę izotonika. Objuczyłem rower i ruszyłem w trasę. Nie było jednak we mnie zbytniej nadziei, że zdołam dojechać.
Jeszcze szarzało i na dodatek była mgła. Jakże podobnie zaczęło się w stosunku do 2010 roku. Tym razem jednak, na nogach miałem buty – sandały SPD, które miały mi dodać mocy. Do Nowego Dworu Mazowieckiego ruch samochodowy był niewielki. Musiałem powstrzymywać się od za szybkiego pedałowania. Wszak sił miało starczyć mi na cały dzień, a nie na pół. Czułem się więc jak koń z uzdą w pysku i nadwyżką energii. Ustaliłem sam dla siebie limit 27 km/h po płaskim.
Pierwsza lekka awaria przyszła za Kazuniem. Coś zaczęło stukać w lewym pedale. Zatrzymałem się. Krótkie spojrzenie na lewą korbę, pedał, prawą korbę, zatrzask w bucie i wiem, że nic nie wiem!!! Stukanie robiło się coraz głośniejsze i nie mogłem go zlokalizować. W międzyczasie wmusiłem w siebie bułkę, chociaż jeść mi się w ogóle nie chciało. Pomimo braku szczęścia w zlokalizowaniu przyczyny stuku, pojechałem dalej. I co się stało po 5 km? Stukanie ustało i do końca dnia się już nie pojawiło.
Jechało się naprawdę pięknie. Słoneczko, bezwietrznie, chociaż w prognozie miał się później pojawić wiatr w twarz. Ale na razie było OK. Ważną rzeczą, o ile nie najważniejszą, było dobre nawadniania i odżywianie. Tak naprawdę pić się chce zawsze. Z jedzeniem jest gorzej. Nie zawsze jest ochota. Przyjąłem zasadę, że co godzinę będę coś jadł, nawet pomimo braku łaknienia. Jednak jeden raz nie udało mi się zmusić do jedzenia.
Przed Ładami, koło przepompowni skręciłem w prawo i jechałem wzdłuż wału wiślanego. Polecam tamte drogi na wycieczki. Wszystkie są bardzo lokalne i świeżo wyasfaltowane. Do samego Dobrzykowa przed Płockiem jechało się jak po stole. Cisza, przyroda i czasem zabudowania. Wsi spokojna i piękna, cicha i przestronna. Kurą gdacząca. Ale nie do końca było pięknie. Musiałem skorzystać z toalety. Na „dwójeczkę”, a nie miałem ze sobą papieru, a tym bardziej wody!!! Co za niedopatrzenie i brak profesjonalizmu! Iść do gospodarza? Może pozwolą… I pokazał się strumień!!! Hurra. Byłem uratowany. Liść łopianu, woda ze strumienia i można jechać dalej bez obawy, że za 50 km doznasz obtarć, które wyeliminują cię z dalszej trasy.
Licznik. W mojej pozycji na rowerze, przed moimi oczami non stop widziałem licznik. Cyferki zmieniały się bardzo szybko na początku. Potem było coraz gorzej. W pewnym momencie miałem wrażenie, że licznik się zepsuł i stanął. To się właśnie nazywa kryzys. Nie chce się patrzeć przed siebie, tylko wlepia się wzrok w asfalt metr przed sobą, od czasu do czasu spoglądając troszkę dalej, by w coś nie przyfanzolić. I do tego jeszcze długie proste. Tak coś po kilometrze. Zakrętów mało i do tego las. Urozmaicenie żadne. Nuda i walka samego z sobą. Nic mnie nie bolało, a mimo to zły byłem, że cyferki w liczniku nie chciały przeskoczyć na 138 kilometr. 137,1. 137,2. 137,25. 137,254. 137,2549. I gdzie te cholerne 138km!?! W moim przypadku wypadło to między Płockiem a Włocławkiem. Ruch samochodowy niewielki, ale przede wszystkim bezpieczny. Nikt nie wyprzedzał mnie „na lakier”. I jeszcze do tego wypadła mi przymusowa przerwa na maszerowanie. Co godzina wysiadka z roweru, spacer i posiłek w międzyczasie. Znacznie poprawiało krążenie.
W końcu Włocławek. 150 km, 6 godzin jazdy. Całkiem nieźle. Ale to właśnie we Włocławku, w parku, postanowiłem rzucić się na trawę i troszkę poleżeć. Zdjąłem buty i wyciągnąłem się. Taki widok wzbudzał ciekawość przechodniów i tych wolniej jadących kierowców. Patrzyli na mnie i myśleli sobie nie wiadomo co, a ja patrzyłem na nich i myślałem o czym myślą, patrząc na mnie. Takie kółeczko. Jak od roweru.
Nie chciało mi się wstać. Zanim wyjechałem z Włocławka na drogę do Inowrocławia, minęła godzina. Wylotówka była w przebudowie i nie mogłem rozwinąć zakładanej szybkości. Dopiero jak zjechałem w drogę 252 zaczęło się jechać lepiej. Nic nie trwa jednak wiecznie. Zaczęło wiać. Prosto w twarz. Już nie mogłem jechać 27 km/h. Z minuty na minutę było coraz gorzej, chociaż wiatr wcale nie był taki silny. W pewnym momencie wyjechał przede mną na szosę kombajn zbożowy. 1,5 km, może 2 km jechałem tuż za nim w tunelu aerodynamicznym. Pachniało zbożem. Bajka. Ale jak to w życiu, nie trwało wiecznie. Zjechał na pole.
Nieco później, wypadła mi przymusowa, cogodzinna przerwa. Zsiadłem i przeszedłem na lewą stronę. Wyjąłem bułkę i zacząłem jeść. Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem ciągnik z dwoma przyczepami pełnymi zboża. Ożesz w mordę!!! Chciałem go wykorzystać jako tunel aero! Zerwałem się, ale nie mogłem przejść na drugą stronę, bo ciągle jechały inne pojazdy. Jeszcze chwila i stracę możliwość jechania w tunelu, za ostatnią przyczepą!!! Ten, na którym mi zależało, wyprzedził mnie jak ciągle byłem po lewej stronie. Kiedy wreszcie miałem czystą drogę, mój ciągnik był już jakieś 150 m przede mną. Wsiadłem na rower i zacząłem go gonić. Wiatr oczywiście natychmiast powstał przeciwko mnie. Po stu metrach wiedziałem, że go nie dogonię. A jeśli już, straciłbym tyle sił, że przekalkulowałem i uznałem dalszy pościg za bezcelowy. Trochę zrezygnowany wróciłem na lewą stronę i zacząłem iść. Niech to szlag!!!
W Dąbrowie Biskupiej zrobiło się źle. Kryzys nr II. Zajechałem do sklepu, dokupić izotonika. Wszedłem. Jedyne co zauważyłem, to NAPOJE ENERGETYCZNE!!! Kupić!!! Natychmiast!!! Kupiłem dwa. Nazwa nie była ważna. We wszystkich jest to samo. Już miałem otworzyć, wypić… i wtedy pomyślałem, że nic a nic nie będę lepszy od tych wszystkich „zawodowców” szprycujących się nie wiadomo czym, po to by trafić na szczyt. Niby taki Contador, taki sławny, a taki chemicznie sztuczny. Maszyna do przetwarzania dopingu… Jeszcze chwila zawahania i … wypiłem. W dupie miałem ich zawodowstwo. Chciałem dojechać do celu. A teraz właśnie miałem kryzys i byłem bez sił. Chwila odpoczynku i wsiadłem na rower. Wewnętrzny wskaźnik energii pokazywał 100%. Było nad wyraz idealnie. I pojechałem dalej…w stylu Amstronga…
Inowrocław witał mnie z daleka widokiem wysokich budynków. Amstrongowa energia jeszcze się nie całkiem wyczerpała. Skończyłem ostatnią bułkę i izotonika. Zostały batoniki. W „Inie” zajechałem pod bazylikę N.M.P przy rondzie. Rzuciłem się na trawę. Zadzwoniłem do domu. Ania od razu zauważyła, że mój głos zdradza wielki wysiłek. Zapytała czy dojadę. Nie wiedziałem. Nie chciałem zawiadamiać rodziny do której jechałem, żeby potem nie wyszło, że będę chciał ich pomocy, jak osłabnę do zera. Z drugiej strony, Inowrocław był ostatnią stacją kolejową, na której mogłem wsiąść i wrócić do Legionowa, jeśli chciałem się poddać. Jechać nie jechać? Jeszcze troszkę poleżałem. Zaczęły boleć mnie mięśnie karku i ramiona. Dziwne, bo nie bolały mnie nogi.
Następny łyk „Amstronga” i decyzja. Jadę dalej. Teraz zaczynały się tereny, które znałem prawie na pamięć. Do wieczora było jeszcze dużo czasu i pomyślałem, że zdążyłbym jeśli więcej niż połowę musiałbym przejść na pieszo. Ruszyłem na skróty przez miasto ul. Pakoską i kładką nad torami. Wyjechałem na szosę 251 do Żnina. Dojechałem do Pakości. Chwila marszu. Batonik wmuszony w siebie i cały izotonik. Nie czułem się dobrze. Właśnie osiągnąłem kres moich sił. Minąłem ludzi, którzy modlili się na Kalwarii Pakoskiej w nabożeństwie. Zatrzymałem się. Patrzyłem w ich stronę i myślałem. Oni wierzyli. Modlili się w różnych intencjach. Pomyślałem i ja, że wierzę w siebie. Dam radę. Za chwilkę powróci do mnie trochę sił i starczy mi na kolejne kilometry. Stałem i patrzyłem na nich z drogi i zauważyłem, że coraz więcej osób, siedzących na ławkach na zewnątrz zaczęło patrzeć na mnie. Jedna głowa po drugiej, odwracały się w moją stronę. Ja patrzyłem na nich, a oni na mnie. Byłem dla nich urozmaiceniem? Ciekawostką? A może cyrkiem? A może po prostu wyglądałem jak tysiąc nieszczęść? Wszystko mnie już szczypało. Obmyłem twarz wodą z butelki, spojrzałem na nich ostatni raz, siadłem na rower i pojechałem. A oni patrzyli za mną…
Zobaczyłem piechcińskie wieże cementowni. Teren trochę zaczął się fałdować i jechało się coraz gorzej. Wtedy wiedziałem już, że dam radę i dojadę. Od Piechcina do celu został mi tylko jeden horyzont. To taka moja własna miara odległości. Nie raz, z górki przed Żninem widać było w nocy oświetlone wieże cementowni Piechcin, a ja właśnie dojeżdżałem do Piechcina. Przede mną zobaczyłem kobietę na rowerze. Dojechałem do niej i zacząłem rozmowę. Oczywiście wymieniliśmy informacje skąd i dokąd jechaliśmy. Ona jechała do pracy. Ja dla przyjemności, no może dla pobicia rekordu. Pani gdy usłyszała, że jadę spod Warszawy i to w jeden dzień, wyraziła swój podziw. Schlebiło mi to na tyle, że poczułem się nad wyraz dobrze. Tuż przed Barcinem skręciła w lewo a ja, uskrzydlony jak huzar, wjechałem do Barcina, skręciłem w lewo i pojechałem w stronę Pturka i Młodocina.
Ostatnie kilometry przemknąłem jak burza. Nie czułem już żadnego bólu karku, ani tym bardziej zmęczenia. Radość z dojechania do celu okrywała wszystko białym puchem. Przyćmiła rozterki i słabości. Czułem, że mam skrzydła. Wróciło 27 km/h, a wcale nie było z górki.
Zsiadłem i zapukałem do drzwi. Otworzyła mi Natalka. Rzuciła się na szyję i pomimo, że była bardzo drobnym dzieckiem poczułem, że ważyła chyba z tonę. Usiadłem, zdjąłem buty i wyciągnąłem nogi. Poczułem, że za chwilę dopadną mnie skurcze. Jedyną rzeczą jaką mogłem w siebie wrzucić, było piwo. Chociaż musiałem trochę nad sobą popracować, żeby je wypić. Wiedziałem, że w piwie jest dużo dobrego, co pozwoli mi się rozluźnić i uzupełnić co nieco składników. Zadzwoniłem do Ani.
– 258 km w 12 godzin – wychrypiałem.
Z odpoczynkami prawie 14 godzin. W tamtej chwili byłem świadomy, że biłem rekord odległości po raz ostatni. 43 lata, 105 kg wagi, kółka 28 cali i 7 kg ładunku. Poznałem kres możliwości mojego organizmu, który przyszedł na 20 km przed dojechaniem do celu. Ostatnie chwile były po prostu zaprogramowanym na cel pedałowaniem. Z tych 20 km nie pamiętam nic, oprócz ostatniej małej górki, która w tamtej chwili urosła do rozmiarów K2 i pytaniem, czy dam radę podjechać na przełożeniu 1:2. Udało się. Radość na mecie była wielka, ale nie było w niej na tyle przyjemności, żeby chcieć powtórzyć to jeszcze raz.
Jazda na rowerze ma być przyjemnością. Bez „amstrongów” i żyłowania organizmu. Owszem, splendor z pobicia rekordu, reakcja rodziny i znajomych na mój wyczyn, wzniosła mnie ponad chmury. W świadomości utkwiła jednak zadra, czy było warto? I niestety nie jestem w stanie podać powodów i wskazówek dla innych. Radość z osiągnięcia celu była naprawdę wielka i pozwoliła na zachowanie tamtej chwili w pamięci do końca życia. Z drugiej strony, rozsądek przychodził z zimnym prysznicem i kazał się ciągle zastanawiać się, czy było warto? Odpowiedź, w moim przypadku była prosta. Było warto, ale ostatni raz.