15 lipca 2010 r.
Romankowo – Lwowiec – Marłuty – Krelikiejmy – Silginy – Modgarby – Krymławki – Radosze – Barciany – Jegławki – Kosakowo – Srokowo – Leśniewo – Trygort – Stawki – Węgorzewo.
Śniadanie zjedliśmy w naszym apartamencie, który miał nieźle wyposażony aneks kuchenny, ze wszystkimi przyborami. Pożegnaliśmy się z prawdziwym żalem. Miejsce jest po prostu przeurocze!!!
Zanim wtoczyliśmy się na polskie drogi, musiałem jeszcze wymienić pękniętą szprychę. Potem obraliśmy kierunek na Lwowiec. Po drodze jednak przejeżdżaliśmy przez las, a tam dosłownie, obsiadły nas roje much końskich. Natychmiast zatrzymaliśmy się i poszły w ruch spreje i maści. Ale nie za bardzo pomogło. Trzymały się tylko trochę dalej od ciała, a bzyczały jak wściekłe. No to w te pędy, postanowiliśmy po prostu, jak najszybciej wyjechać z lasu na otwartą, naparzaną przez słońce przestrzeń. Odpuściły, ale dopiero po… kilometrze.
Lwowiec okazał się miejscowością, w której naliczyłem najwięcej bocianów w swoim dotychczasowym życiu. Nawet w osławionym z bocianów Żywkowie było mniej! Na samym kościele doliczyłem się 12, a na pewno nie było po komplecie w gniazdach. W sumie było ich 38 sztuk!
W Marłutach znowu moczyłem koszulkę w przydrożnej wodzie od życzliwych ludzi. W Krelikiejmach już była sucha. Potem skręciliśmy w szutrówkę do Modgarb. Po drodze przecięliśmy torowisko z naszych i szerokich torów. Te drugie już zarośnięte, świadczą jedynie o wygasłej, polsko-radzieckiej „przyjaźni”.
Dojechaliśmy do szosy i pojechaliśmy w stronę Barcian. Tam opadliśmy z sił. No to do restauracji. A tam trafiliśmy na gościa, który był hobbystą tych terenów. Pokazał nam zdjęcia miejsc już zapomnianych i miejsc, które warto odwiedzić. Na koniec chcieliśmy iść do wielkiego kościoła, ale okazał się być zamknięty. Po obiadku wwlekliśmy się do parku i w cieniu po prostu się położyliśmy. To był czas na sjestę, a tak naprawdę, to w takim upale nie dało się jechać. No to poleżeliśmy sobie w Barcianach, skądinąd znanych ze sławnego obywatela, uczestnika konkursów SMS-owych w Polsce.
Dojechaliśmy do Srokowa, choć przyznam, że była to droga przez mękę. Niby asfalt, ale słońce wypalało w nas siły i motywację. Ale pojechaliśmy dalej drogą do Węgorzewa. Po drodze minęliśmy słynne niemieckie śluzy Leśniewo na Kanale Mazurskim. Doskonale widać je nawet z szosy. Potem zaliczyłem jeszcze moczenie koszulki w cieplutkim jeziorze Mamry i przez Trygort, wtoczyliśmy się do Węgorzewa.
Poszukiwania pola namiotowego rozpoczęliśmy od studiowania gabloty z planem miasta. Podszedł starszy pan z żoną. Okazało się, że był byłym przewodnikiem i trochę nam opowiedział o okolicy. Skierował nas na pole, do którego wiodła piękna ścieżka rowerowa. Trochę daleko, bo aż nad jeziorem Święcajty ale było warto. Przeogromne pole dawało możliwości rozbicia namiotu gdzie się chciało. No to rozstawiliśmy się na szczycie góry, pomiędzy drzewami, całkiem niedaleko baru i toalet.
Musieliśmy tylko przegonić stado szyszek, zanim umieściliśmy tam podłogę naszego namiotu. Oczywiście nie mogłem się oprzeć i podczas zmierzchu, wykapałem się w mazurskim morzu wody jeziorowej, a potem poszliśmy na piwo do baru i spać. A może było odwrotnie…?
Ocena pola (skala od 1 do 6)
– teren pola i cena – 6
– jakość sanitariatów – 3 (0 zł)
– obsługa – 6
– sklep – na miejscu.