30 maja 2013 r.
Pociąg mieliśmy bardzo wcześnie. W ogóle, to w maju przez Sandomierz, czyli jeszcze przed sezonem, przejeżdżały 4 pociągi. Dwa rano w dwóch kierunkach i dwa wieczorem. Do wyboru mieliśmy albo dojazd rowerami do Stalowej Woli, albo załadować się do pociągu w Sandomierzu. Wybraliśmy wariant łatwiejszy pomimo, że wyszukiwarka połączeń kolejowych, nie pokazywała możliwości wywiezienia rowerów pociągiem. Autorytatywnie stwierdziłem, że coś chyba źle działa wyszukiwarka połączeń. Myliłem się, i to bardzo…
Przejazd na stację minął bez rewelacji. Zanim przyjechał pociąg, nawiązaliśmy rozmowę z konduktorem z Przewozów Regionalnych. Jechał do pracy. Wjechał nasz pociąg Intercity TLK. Nie było wagonu z miejscem na rowery, więc starym zwyczajem, zaczęliśmy się ładować do wagonu tuż za lokomotywą. Ulokowałem rowery i zaczęliśmy wrzucać sakwy, gdy podeszła pani konduktor:
– Za przewóz rowerów w tym pociągu jest mandat – oznajmiła beznamiętnie jak urzędnik ze Skarbówki. Jakby wbiło mnie w ziemię.
– No tego jeszcze nie było, jeszcze pociąg nie odjechał, a już mandat – odparłem, mając nadzieję, że wszystko raczej dobrze się skończy.
– Od dwóch tygodni obowiązuje przepis, że w pociągach bez wyznaczonego miejsca dla rowerów, nie wolno ich przewozić chyba, żeby były opakowane, a wtedy jako bagaż – poinformowała nas i wyraźnie czekała, aż wyładujemy się znów na peron. Poczułem, że kobieta nie żartuje i maleją nasze szanse.
– Proszę Pani – postanowiłem teraz wziąć ją na litość – to jest jedyny pociąg, którym możemy wyjechać z Sandomierza. Autobusem nie damy rady. Jesteśmy po wieeelkiej wyprawie rowerowej i jesteśmy nieco zmęczeni. Proszę nas zrozumieć i pomóc, bo o zmianie przepisów nie mieliśmy żadnego pojęcia…
– No nie wiem – jednak zwątpiła – to już musi kierownik pociągu…
I pojawił się Kierownik pociągu, w postaci 150 cm na wysokich obcasach, z włosami tak ciasno upiętych, że na 100 % cisnęło na mózg…
– Do tego pociągu nie wolno z rowerami – wykrzyczała – będzie mandat 60 zł za każdy rower.
Od teraz miałem w głowie jeden cel, za wszelką cenę dostać się do pociągu, a potem rozpocząć negocjacje. Nawet, gdybym miał zapłacić te mandaty.
– Bardzo prosimy Panie o pomoc. Proszę się postawić w naszej sytuacji. Przecież nie możemy tu zostać, a jak nie pojedziemy, to ucieknie nam pociąg do Lublina ze Stalowej Woli… i tu oczywiście zrobiłem wielkie oczy, jak kot w Shreku.
– Ale my nawet nie możemy wypisać biletu na rowery, bo nie mamy takiej opcji w tych naszych urządzeniach – zaczęła wywodzić Kierownik.
– To może na blankiecie, jak kiedyś?
Stoją i patrzą na nas, a my na nie. Nawet parę osób patrzyło przez okna.
– Dobra – westchnęła Kierownik – ładować się i proszę przyjść do naszego przedziału konduktorskiego.
Wrzuciliśmy resztę sakw, usadowiliśmy się w przedziale. Wziąłem pieniądze i poprosiłem Pawła, by trzymał kciuki.
W przedziale konduktorskim siedział też nasz znajomy konduktor z PR. Usiadłem i poprosiłem o dwa bilety. Oczywiście tylko do Stalowej Woli, bo stamtąd do Lublina, linię obsługiwały Przewozy Regionalne. Jakież było moje zdziwienie, gdy konduktorka wydrukowała ze swojej maszynki dwa bilety na przewóz rowerów!?! Okazało się, że w połowie drogi do Stalowej zmienia się drużyna konduktorska i one się strasznie narażają, pozwalając nam na jazdę w takim zestawie… Mimo wszystko podziękowałem. Podałem banknot. Nie miały reszty. Konduktor z PR też nie miał.
– Nie szkodzi, niech i tak będzie.
Dalsza podróż do Stalowej Woli, minęła bez przygód. W Stalowej kupiliśmy bilety do Lublina. I na rowery też.
W Lublinie na stacji, pokazałem pani z okienka bilety na rowery z Intercity i zapytałem, czy muszę jeszcze raz kupić bilety na przewóz rowerów. Oczywiście, że musiałem! Zacząłem argumentować. Zwątpiła i sprzedała nam bilety na przewóz osób, a po bilety na przewóz rowerów, miałem się zgłosić do konduktora. Poprosiłem tylko o miejsca blisko przedziału dla rowerów. Ponoć nie było sprawy. Ponoć…
Korzystając z wolnego czasu, postanowiliśmy z Pawłem pojeździć rowerami po Lublinie. Była piękna pogoda i żal było siedzieć na dworcu. Pojechaliśmy zatem na stare miasto, gdzie akurat szła procesja. Było Boże Ciało. Przeczekaliśmy i podjechaliśmy po lody. Potem do zamku, ale był w remoncie. No i niechcący trafiliśmy na pewnego Pana posła, co to mieszka obok ruin kościoła na starym mieście. Ten dzień nie mógł się zakończyć dobrze…
Oczywiście, że musiałem jeszcze raz dokupić bilety na przewóz rowerów. Nawet sprawdziłem w przepisach. Potwierdziło się. No i oczywiście, a jakżeby inaczej, nasze miejsca do siedzenia były dwa wagony dalej od przedziału dla rowerów. A najlepsze jest to, że żadnych innych rowerów do Warszawy nie było, a w przedziale obok siedział przez całą naszą podróż jeden facet. A niech Was WARS… bo my nie mamy żadnego wyboru i jesteśmy na PKP skazani.
Wysiedliśmy na Wschodniej. SKM-ką do Legionowa i do domu.
Trzeba przyznać, że nasza wyprawa była bardzo męska. Padało, grzało i było mocno pod górę. Przetrzymaliśmy rozwydrzone dzieciaki i poznaliśmy nowych ludzi. Nieuprzejmość mieszała się z uprzejmością. Tylko na PKP się nie zawiedliśmy. Wciąż trzyma poziom Barejowskiej komedii pomyłek…
Ech te przygody z koleją… Przykre, że trzeba wciąż przez to przechodzić. Możliwość przewozu roweru, jest traktowana jak zło konieczne, jak z łaski. Rok temu prawie nie wyjechaliśmy w terminie, bo nie było miejsc na rower. To był pociąg regio. Udało się załatwić transport samochodowy, bo na szczęście było to raptem 80 km od Zielonej Góry. Jechałem z dziećmi tym pociagiem i NIKT nie wsiadał z rowerem.
Długo by mówić, ale są też sytuacje bardzo pozytywne z kolejarzami. System to jedno, a ludzie to drugie.
PolubieniePolubienie