13 lipca 2006
Mikołajki – Wierzba – Popielno – Wejsuny – Niedźwiedzi Róg – Karwik – Jedlin – Kociołek Szlachecki – Orzysz – Wierzbiny
Tuż po siódmej rano obudził nas warkot silnika żyłkowej kosiarki do trawy. Najpierw daleki a potem coraz bliższy i coraz bardziej natarczywy. Pomyślałem, że skoro tak, to wstanę i pojadę po śniadanie dla wszystkich. Wyszedłem przed namiot. Facet kosił już trawę dwa metry od nas, tyle że za wysokim żywopłotem i wcale nie było go widać. Ryk silnika musiał obudzić wszystkich śpiochów. Usiadłem przed namiotem i zacząłem wsłuchiwać się w odgłos silnika. Za każdym razem, kiedy operator przeciągał kosiarkę z lewej na prawo i odwrotnie, obroty spadały. Kiedy na tą krótką chwilę, gdy bęben z żyłką zatrzymywał się w jednym miejscu, obroty sięgały zenitu i słychać było wycie silnika. Wcale nie musiałem go widzieć. Słysząc te dźwięki, wyobrażałem sobie i widziałem w głowie jego pracę. I w tym momencie gość wyłączył kosiarkę. Zapadła głucha, upalna cisza, która przyszła tak nagle, że świdrowała moje uszy jeszcze bardziej niż przed chwilą warkot silnika…
– A Kornelia była OK. – zaśpiewał operator na melodię „Baśki” Wilków.
– No tak – powiedziałem – najpierw pan nakosił tej trawy a teraz będziesz pan śpiewał?
– A kiedy mam kosić? O dwunastej, jak pot będzie mi płynął po jajach? – zripostował kosiarz.
To zdarzenie ubawiło mnie tak, że w głębi śmiałem się do łez.
Kosiarz zaczął znowu kosić i powoli oddalać się od nas. Jednak po naszej stronie żywopłotu zaczął go gonić szybkim krokiem właściciel campingu. Dopadł kosiarza przy rogu campu i zaczął przekrzykiwać silnik.
– Panie! Tu ciężko pracujący ludzie przyjechali wypoczywać a pan kosisz niemiłosiernie tą trawę tak rano!
Silnik zamilkł i właściciel campu jeszcze raz wykrzyczał ten sam tekst do kosiarza.
– A kiedy mam kosić? O dwunastej, jak żar z nieba i pot mnie będzie zalewał?
– Panie! Rób pan to w innych godzinach! Tu ludzie wypoczywają a pan im spać nie daje.
– Pewnie. Ja też ciężko pracuję. Może nawet jeszcze ciężej, bo ludzie u Pana mają cień! A tu! Patrz pan, ledwo po siódmej a słońce już daje niemiłosiernie!
Różnica między tymi panami była taka, że kosiarz mówił spokojnie i bardzo rzeczowo, a właściciel campu krzyczał i w kółko powtarzał to samo. W końcu rozeszli się, każdy w swoją stronę. Jedno było jednak pewne. Kogo nie obudził odgłos kosiarki, to na sto procent obudził go krzyk właściciela. Tak zażarcie chronił swoich gości.
Po śniadaniu spakowaliśmy nasz dobytek i ruszyliśmy czerwonym szlakiem do Wierzby na prom. Droga wiodła przez las. Najpierw asfaltowa, potem gruntowa. Dojechaliśmy do promu i tam ujrzeliśmy tablicę informacyjną, że prom kursuje od godziny jedenastej. Jako że była za dwie jedenasta, pozostało nam poczekać na prom. Był akurat po drugiej stronie. Zanim przypłynął i odbiliśmy od naszego brzegu, była jedenasta trzydzieści. Stary, spalinowy prom przeciągał się na stalowej linie, położonej na dnie jeziora. Było sporo rowerzystów, ale takich na niedalekie trasy. Z takich rowerzystów, objuczonych całym dobytkiem, byliśmy tylko my. Były też dwa samochody. Operator promu skasował nas po trzy złote.
Wcześniej, przed wyjazdem z domu czytałem przewodnik Pascala po Mazurach. Nic nie napisano tam, że prom rozpoczyna kursowanie od jedenastej. Ceny przeprawy w Pascalu też były nieaktualne! Nie wierzcie temu przewodnikowi do końca. Poza tym, jego mapki są orientacyjne!
Z Wierzby pojechaliśmy do Popielna, zobaczyć jak wyglądają Śniardwy. Droga asfaltowa z prawie zerowym ruchem pojazdów. Z Popielna jednak Śniardw nie było widać. Trzcina była wyjątkowo wysoka a plaża nie zachęcała do kąpieli. Za to zobaczyliśmy hodowlę koni polskich. Właściwie, to droga z Popielna do asfaltu Wierzba – Wejsuny, wiedzie przez środek zabudowań gospodarskich, gdzie na wybiegach widać niewielkie konie. Najpierw asfaltowa a zaraz za Popielnem, gruntowa.
Pożal się Boże na tę drogę asfaltową z Wierzby do Wejsun! Dziury połatane (łata na łacie) asfaltem w taki sposób, że najgorsza droga brukowana, nie była i nie będzie taka zła. Na tej właśnie drodze Ania złapała gumę w tylnym kole. Być może, przyczyną pośrednią były te wyboje. Do tego przeładowany bagażnik i dętkę przykliszczyło. Ponieważ zawsze mamy przy sobie zapasową i klucze, to wymiana dętki zajmuje około dwadzieścia minut.
W Wejsunach skręciliśmy na północ, drogą asfaltową (przyjazną) do Końcowa. Zaraz potem skręciliśmy w prawo, na drogę wysypaną białym grysem. Droga wiedzie czerwonym szlakiem do leśniczówki i przebiega dokładnie przez same podwórko.
W Niedźwiedzim Rogu postanowiliśmy wykąpać się w Śniardwach. Weszliśmy do wody i ruszyliśmy na głębinę. Idziemy, idziemy, idziemy…. a woda wciąż po kolana!
Do tego dno dość kamieniste i nie można iść szybko. Upał jak skurczybyk a woda chyba była cieplejsza od powietrza! Po stu pięćdziesięciu metrach dałem za wygraną i wróciłem. Może następnym razem zanurzę się cały!?!
Dalej pojechaliśmy czerwonym szlakiem, bardzo ładną drogą przez las do Karwika. Miejscami było przepięknie. W Karwiku wrzuciliśmy co nieco na ruszt i dalej porowerkowaliśmy asfaltem do Orzysza. Trochę gonił nas czas i dlatego zdecydowaliśmy się tego dnia jechać główną drogą. Szlakiem jechalibyśmy o wiele dłużej. Ruch był średni. Paweł bił swój życiowy rekord w dystansie. Wiedzieliśmy, że będzie ponad sześćdziesiąt kilometrów. Po drodze zatrzymaliśmy się w zatoczce dla samochodów, przy kanale pomiędzy jeziorami: Kocioł i Białoławki. Co pamiętamy stamtąd? Pełno śmieci i śmierdzący, plastykowy, przenośny WC. Niech zatrzymują się tam wciąż ci sami, którzy sobie śmiecą!
Orzysz minęliśmy po prostu, ot tak sobie. Niczym nas nie zachwycił, ani nie skusił zachęcającymi reklamami. Sklep, gdzie mogliśmy kupić zapasową dętkę był już dawno zamknięty. Pojechaliśmy więc dalej.
W Wierzbinach okazało się, że przejechaliśmy sześćdziesiąt pięć kilometrów! Paweł pobił swój poprzedni rekord o piętnaście kilometrów! Znaleźliśmy Eurocamp tuż za płotem innego campingu. położony nad jeziorem, z pomostem i przepięknym zachodem słońca. Jest też wypożyczalnia tratw i rowerków. Niestety prysznic kosztuje pięć złotych za pięć minut, ale można było trochę dłużej. Zimny prysznic za darmo!!! Opłata dwadzieścia pięć złotych. Do sklepu pięćset metrów. Nasza ocena 4+.
Tego wieczoru zasypialiśmy z radością z pobitego rekordu Pawła, z pięknego zachodu słońca i przelotnego ciepłego deszczu, odkurzającego nasze rowery.