11 czerwca 2022 r.
Sominy – Skoszewo – Prądzonka – Luboń – Sierzywk – Smołdziny – Lipnica – Ostrowite – Borzyszkowy – Łąkie – Łącki Młyn – Brzeźno Szlacheckie – Nowe Brzeźno – Piaszczyna – Zadry – Przęsin – Miastko.
Link widokowy do etapu tutaj.
Link do śladu etapu tutaj.

Noc nie była za ciepła. Za to bar zaserwował nam bardzo dobre i gorące śniadanie. A po śniadaniu, słońce zrobiło bardzo ciepłą strefę wokół nas. Zostawiliśmy za sobą jeden z piękniejszych widoków tarasowych i popedałowaliśmy w las.

Tak, jak ciągnęło się obok jezioro Skoszewskie, szło nam całkiem nieźle. Leśna droga była super utrzymana a las dawał nam cień. Aż chciało się jechać! A potem, jakby diabeł popodmieniał nam drogi. Spotkaliśmy starszą panią na rowerze i zapytała dokąd jedziemy. Odparłem, że do Prądzonki. Wtedy pożyczyła nam przyjemnej jazdy. Ot, normalne spotkanie rowerzystów. Jednak w jej głosie wyczułem jakąś dziwną nutę. Jak się wkrótce okazało, kobieta po prostu nas pożałowała. Wiedziała w co się pchamy! Od tej pory przyszło się nam zmagać co chwilę z piaskiem i rowery trzeba było prowadzić. Tliła się we mnie nadzieja, że od Prądzonki będzie asfalt. Zanim do tego asfaltu doszliśmy, spomiędzy zabudowań wyszedł jegomość i nasz widok obwieścił, że już niedługo położą tu asfalt. Nieświadomy złośliwiec! Pamiętam, że wtedy już nieco podminowany, powiedziałem do Ani, że znowu pojawiliśmy się gdzieś o rok za szybko. Nie bez przyczyny przez te rejony biegła granica niemiecko-polska. Granicę zmieniono a niedostępność została…
Tego asfaltu było jakieś… 200 metrów! Potem znowu szuter. Ale ten był taki gruby, że pod naszymi kołami usuwał się na bok i rowery grzęzły. Słowem, częściej pchaliśmy niż jechaliśmy, a jak jechaliśmy, to amortyzacja nie pomagała. Nawet z górki też trzeba było pchać nasze rumaki. Każdy samochód nie jechał, tylko pędził, wzbudzając tumany kurzu i pyłu. Ania była bliska rozpaczy, bo sił nam ubywało o wiele szybciej niż kilometrów. No i pojawiła się złość. Ze dwa razy stawałem i sprawdzałem, czy nie ma innej drogi. Nie było. Dzisiaj mogę powiedzieć – nie jedźcie tamtędy. Lepiej już asfaltem naokoło!

Gdy doczłapaliśmy się do Lipnicy, głośno obiecałem, że dzisiaj już nie zjedziemy z asfaltu. Choćby nie wiem co! Pozostało nam znaleźć coś do jedzenia. Na końcu Lipnicy, obok stacji paliw, trafiliśmy na bar i ręcznie robione pierogi. Zamówiliśmy, a podczas czekania zasięgałem języka gdzie tylko mogłem, czy trasa którą zamierzamy pojechać to asfalt. Ku naszej radości tak, choć tej radości w nas nie było za wiele.
Pierogi były pyszne. Musieliśmy jednak odczekać trochę, by węglowodany dotarły tam gdzie czekały na nie nasze mikroskopijne piece. Na szczęście pojawiły się chmury i słońce nie dawało w kość. Ruszyliśmy z nową nadzieją. Asfalt sprzyjał. Niestety, w Brzeźnie Szlacheckim znowu dopadło nas zmęczenie i ratowaliśmy się napojami w sklepie i co najmniej dwudziestominutowym odpoczynkiem. Może dlatego, że przed Brzeźnem był podjazd. Nietypowy jak na tę okolicę, za to typowy dla gór!
Tuż przed Piaszczyną wjechaliśmy na krajową 20. Ruch samochodowy był niewielki i dlatego nie dobiliśmy do szlaku po zwiniętych torach. Chcieliśmy jak najszybciej dojechać do celu a ostatnie kilometry to był bardzo długi zjazd. Bokiem, przed horyzontem przechodził deszcz, dając orzeźwiający powiew.

Hotel w Miastku powitał nas zabytkowym Citroenem, a potem nasz pokój okazał się być niemalże rezydencją! Spodobał się nam ten wystrój w stylu „Ludwika XVI” 😉 i szerokie nad wyraz łóżka. Gospodarz był bardzo uprzejmy i poczuliśmy się mocno zaopiekowani. Zapytał, na którą życzymy sobie śniadanie. Okazało się bowiem, że śniadanie miało być dostarczone do naszego pokoju! Taka miła odmiana na koniec paskudnego dnia… Ten hotel jest zdecydowanie przyjazny rowerzystom!

Jeszcze tylko prysznic i ruszyliśmy w miasto… yyy… w Miastko, poszukać miejsca z jedzeniem. Pierwsza lokalizacja okazała się być zarezerwowana i niedostępna. No to poszliśmy na pizzę. Niby była zwykła ale nam smakowała jak stamtąd do morza! Właściwie to nie tylko my polubiliśmy tę pizzę. Zamówienia na wynos szły non stop. Spacerkiem wróciliśmy do łóżek na zasłużoną regenerację.
Ania dość celnie podsumowała ten etap, jako dzień kontrastów. Od mrówek na campingu, po Ludwika XVI w hotelu. Od pięknego asfaltu i zjazdu do Miastka, o nieprzejezdne piaski i szutry przedwojennych nadgranicznych lasów. No i ostatni kontrast, od pełnych sił na starcie, do wyczerpanych w Brzeźnie Szlacheckim. I to jest między innymi to coś, co jest fajne w rowerowych wypadach, co zapada nam w pamięć i co my będziemy długo, długo wspominać
Nie pamiętam, czy w nocy odwiedziła nas Biała Dama…