11 lipca 2021 r.
Kłodzko – Jaszkówka – Podzamek – Przełęcz Kłodzka – Laski – Mąkolno – Złoty Stok – Bílá Voda – Kamienica – Paczków – Pomianów Dolny – Lubiatów – Ligota Wielka – Sarnowice – Otmuchów – Wójcice – Głębinów – Skorochów – Nysa
Link widokowy do przejechanej trasy.
Ponieważ nasze wczorajsze spotkanie późno się skończyło, to i później wstaliśmy. Podczas hotelowego śniadania w większości słyszeliśmy język niemiecki. Przyjęliśmy to za dobrą monetę, ponieważ dzisiaj mieliśmy pokonać etap wielce międzynarodowy.
Niestety, po zasięgnięciu języka u kolegi Krzysztofa, do Złotego Stoku nie było szybszej drogi, niż ta z numerem 46. Jednak Krzysiek zapewniał nas, że jedzie się lekko, choć zaznaczył, że samochodem😉.
Z Kłodzka koniecznie chciałem wyjechać obok bramy 22bpg. Akurat za bramą trwała niedzielna msza i głos księdza górował nad miastem. To tak z powodu mojego epizodu w tej jednostce. Resztę miejsc, które warto zobaczyć odpuściliśmy. W Kłodzku byliśmy parę razy i miasto mieliśmy już dozobaczone i schodzone.

Ruch aut na szosie 46 nie był zbyt duży. Ania jednak negatywnie ekscytowała się kolejną przełęczą, choć o wiele niżej położoną niż Kowarska, na którą wjechaliśmy 3 dni temu. Podjazd okazał się niestety bardzo trudny. Słońce paliło niemiłosiernie, wiatr nam nie sprzyjał, no i za długo wczoraj zabradziażyliśmy. À propos wiatru. Gdy planowałem naszą wyprawę z zachodu na wschód, miałem m.in. nadzieję na przeważające w Polsce, zachodnie wiatry. Mówiłem, że będzie nam lżej. Jednak od Zgorzelca ani razu nie wiało nam w plecy. Zawsze z boku. Tak było i dzisiaj. Gdy dojechaliśmy do przełęczy, wiadomym nam było, że do końca wyprawy będzie już bardziej z góry, niż pod górę. Tak więc na szczycie przełęczy, w towarzystwie mnóstwa rowerzystów korzystających z pętli kłodzkiej, w dwójnasób spotęgowany granicami powiatów, rozpoczęliśmy zjazd z gór w doliny. I zaraz lżej na sercu się zrobiło.
W Złotym Stoku zajechaliśmy na Rynek. Pomimo, że właściwie w tym mieście byliśmy wszędzie, to nigdy w Rynku. Tym razem miałem okazję objechać go rowerem „na obkoło”, wymasowując tym samym na bruku tylną część ciała.

Nasza trasa wiodła przez Czechy. Mówiłem Ani, że więcej niż „czech” kilometrów po Czechach nie przejedziemy. I tak też było. O ile wjazd był dobrze oznaczony, to wyjazdu prawie nie zobaczyliśmy. I tak od Bilej Vody do Paczkowa jechaliśmy już bardzo mało ruchliwą szosą. Na dodatek z góry.
W Paczkowie od razu do oczu cisną się wielkie mury obronne. Nie spowolniły naszego jednak przejazdu. Wjechaliśmy zatem do miasta dumnie i obowiązkowo stanęliśmy w Rynku, na mały popas. Oczywiście, że w cieniu! Słońce było tego dnia okrutne.

Za Paczkowem po raz kolejny przekroczyliśmy granicę województw: dolnośląskiego i opolskiego. A potem jeszcze raz. I znowu, pomiędzy Paczkowem a Lubiatowem, „czech” kilometrów po dolnośląskim nie przejechaliśmy. Za to w Pomianowie Dolnym stała się rzecz przykra. Sztyca, na której zatknięty był mój biało-czerwony proporzec, złożyła się i materiał wkręcił się w hamulec tarczowy. Nie dało się proporca uratować. Postrzępiło go tak, że zmuszony byłem trachnąć go nożem do wersji mocno skróconej.
W Sarnowicach stanąłem nad jeziorem Otmuchowskim by w spokoju popatrzeć na wielkie lustro wody, zbudowane przez niemieckich inżynierów. Stanąłem też dlatego, że na szosie przed nami pojawiła się para na rowerach. Byli bez bagażu. On z tyłu, ona na elektrycznym rowerze z przodu. No niby nic. Tylko dlaczego ona tak często spoglądała za siebie na nas? Nie wiem, ale dla mnie było to lekko irytujące.

W Otmuchowie nie było gdzie stanąć na popas. Za dużo samochodów i ludzi w kawiarniach i restauracjach. Jakby najazd jakiś niedzielny był. No to pojechaliśmy dalej.
Gdy minęliśmy Wójcice, stanęliśmy na rozdrożu. Użyłem map Googla i wyznaczyłem trasę do Nysy, ale dla rowerów. Ku mojej uciesze, nie musieliśmy wjeżdżać na szosę nr 46. Nasza droga wypadała nam przez Głębinów i Skorochów. Byłem bardzo zadowolony. Do czasu.
Najpierw zaczęła złorzeczyć Ania. Pomimo wyboistej drogi, jeździło nią stanowczo za dużo aut. Każde wzbijało tumany kurzu, który musieliśmy wdychać. Potem ja poczułem się trochę nieswojo, gdy nawigacja Google poprowadziła nas przez… plażę. Wokół pełno opalających się, stojących w kolejkach po jedzenie i lody plażowiczów, a po utwardzonej, wąskiej ścieżce pcha objuczone rowery dwójka spoconych obieżyświatów. Nie, nie czułem się nieswojo patrząc na nich! Czułem się nieswojo widząc spojrzenia plażowiczów. Dla nich byliśmy dwójką cudaków z polską flagą zatkniętą w tylnej sakwie. Wyprowadziliśmy rowery z plaży, popedałowaliśmy po kamienistej drodze mocno pod górę i dojechaliśmy do parkingu. A tam jakiś obłęd. Aut tyle, że rowerem trudno przejechać. Dmuchane miasteczko, małe wesołe miasteczko, jakiś klub i morze, morze ludzi. Musiała to być niezła, niedzielna atrakcja!
Wjechaliśmy do Nysy i od razu zwróciłem uwagę na dbałość o wizerunek miasta. Czysto, schludnie i ścieżki dla rowerzystów.

Trochę trwało zanim znaleźliśmy nasz apartament, który miał mieć także pomieszczenie dla rowerów. Aha, no, tak, miał… Nasze rowery wtachałem na pierwsze piętro do apartamentu. Rowery stanęły zatem bez problemu w kuchni. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że przed każdym zarezerwowanym noclegiem uprzedzałem, że podróżujemy dwoma rowerami i potrzebujemy dla nich garażu, czy tam czegoś podobnego. Ten ktoś, teraz zaproponował byśmy rowery zostawili na klatce schodowej. Nie zaryzykowaliśmy. Ale za to apartament był tak piękny, że tylko lekuchny niesmak pozostał.
Po toalecie, uradowani ruszyliśmy w miasto. Super pizzeria, piękne miasto i na koniec natrafiliśmy na koncert w parku. Niedziela zakończyła się dla nas bardzo, ale to bardzo przyjemnie.
Jedna uwaga do wpisu “Dzień 7. Kłodzko – Nysa. 61 km.”