17 lipca 2010 r.
Gołdap – granica państwa – Gołdap.
Wiosłem do Rosji.
Plan na dzień nie był skomplikowany. Zaraz po pobudce – śniadanie, potem jezioro. Chciałem się nawodnić do bólu. Obiad i wjazd do miasta, wieża ciśnień, koncert IRA, piwo i sen. Po śniadaniu pojechaliśmy rowerami na plażę. Akurat odbywały się rozgrywki siatkowej piłki plażowej. Generalnie przyciągało płeć przeciwną, ze względu na „kaloryfery” siatkarzy. Ale byli też fani nieco ulanego siatkarza, ale za to w damskim, niemiłosiernie obcisłym, top stroju. Tak czy siak, grali pomimo lejącego się żaru z nieba. Udało mi się namówić Pawła na rejs kajakiem do granicy wodnej z Rosją. Jezioro Gołdap w 2/3 znajduje się na terytorium RP a w 1/3 na terenie Rosji. Po zamoczeniu tyłków w chłodnej wodzie, wsiedliśmy do kajaka. Ania została przy „kaloryferach”.
Dopłynięcie do wodnej granicy, która oznaczona jest dwiema pływającymi beczkami, pomalowanymi na biało czerwono, zajęło nam niecałe pół godziny.
Na pewno dlatego, że płynęliśmy z wiatrem. Po okrążeniu beczki granicznej, natychmiast pojawił się patrol Straży Granicznej, na bardzo szybkiej łodzi. Popłynęli jednak do plaży po rosyjskiej stronie, która była jakieś 200-300 metrów od granicy. Do nas nic nie mieli.
Powrót był już cięższy. Dobrze, że wziąłem rękawiczki rowerowe. Przy takim wiosłowaniu zawsze jest okazja do obtarcia palców. Dobrze też, że Paweł pomagał mi jak mógł. I dlatego cała nasza podróż trwała godzinę. Załapaliśmy się jeszcze na finisz zawodów w pływaniu. Jeszcze raz poszliśmy wypluskać się do wody i na brzeg.
Oczywiście objechaliśmy rowerami prawie cały Gołdap. Na końcu wjechaliśmy windą na szczyt wieży ciśnień, która zrobiona została na podobieństwo tej w Giżycku. Ta ma jednak atrakcję, z której bałem się skorzystać: wejście po schodach na szczyt dachu. Przeraził mnie jednak widok w dół, przez ażurowe schody! Dla mnie było za wysoko. Paweł za to wszedł bez oporów.
Chciałem jeszcze zakupić naklejkę z herbem Gołapii, ale choć nie wiem jakbym szukał, nie znalazłbym jej. Szkoda.
Obiad przyrządziliśmy w ogródku, korzystając ze stacjonarnego grilla, ławeczek i stoliczka. Wieczorem nikomu nie chciało się jechać na koncert IRY. Pojechałem więc sam, używając do tego mojego roweru. I było warto. Nagłośnienie było idealne i sam występ też. Wracając zauważyłem, że jest bardzo zimno. Nawet trochę zmarzłem. Ale zaraz po wejściu do pokoju buchnęło na mnie gorąco. Poza tym, czułem się nawodniony. I to całkiem nieźle!