13 lipca 2011 r.
Złamane … nadzieje.
Gryfino – Żórawki – Nowe Czarnowo – Krajnik – Dębogóra – Widuchowa – Ognica – Krajnik Dolny – Dolina Miłości – Zatoń Dolna – Mały Raduń – Piasek – – – – – – Oleszno.
Słoneczko od rana. Jak zwykle więc, tatuś idzie do sklepu po śniadanie. Każdy ma swoje życzenia i nie zawsze można kupić wszystko od razu w jednym sklepie, toteż zakupy nie trwają raz-dwa.
Rowery objuczyliśmy jak trzeba i ruszyliśmy… do miasta, do apteki.
Zawsze tak jest, że nie zawsze wszystko jest z nami od początku… Przy samej aptece Paweł rozwiązał w mgnieniu oka problem z mocowaniem pasków w kasku Ani. Ja próbowałem od paru minut i już miałem w ręku mój wielofunkcyjny nóż, by użyć siły. Paweł jednak podszedł, zrobił „czary mary” i umieścił pasek na swoim miejscu bez użycia siły. Co młode – to młode!!!
Ruszyliśmy na południe do Nowego Czarnowa z zamiarem zobaczenia Krzywego Lasu. Kierowaliśmy się na górujące ponad wszystkim trzy kominy z elektrowni Dolna Odra. Wjechaliśmy w nowiutką szosę i ścieżkę rowerową na chodniku. Dojechaliśmy do Nowego Czarnowa i przed pierwszym blokiem mieszkalnym skręciliśmy w prawo do lasu. Dopiero w lesie po raz pierwszy zobaczyliśmy znaki informujące o Krzywym Lesie.
Tak więc tylko Ci, co wiedzą czego szukać, mogą trafić do tego przedziwnego miejsca. Powykrzywiane w łuki drzewa, niewiadomego przeznaczenia i sposobu wykrzywienia, dają pole do użycia wyobraźni.
Do szosy wróciliśmy tą samą drogą. Przejechaliśmy przez tory na lekko podniszczonym przystanku kolejowym Dolna Odra i opanowaliśmy szosę nr 31. Szosa z większym ruchem i nawet ze sporą ilością tirów. Dlatego za Widuchową skręciliśmy w leśną, najkrótszą drogę do Ognicy. I to był nasz błąd. Po deszczach dało się jechać piaszczystą drogą ale nie dało się jechać po wielkich kałużach. Do tego jakość drogi nie była zachwycająca. Najpierw potężny podjazd a potem potężny zjazd. Skróciliśmy trasę kilometrażowo. Czasowo jednak znacznie ją wydłużyliśmy. Za to od Ognicy do Krajnika Dolnego było już pięknie. Szosa równiutka już z małym natężeniem ruchu wzdłuż Odry, doprowadziła nas do miejsca na popas.
Przy wjeździe do Krajnika D. zajechaliśmy do baru przy stacji benzynowej. Pierwsze co mnie zastanowiło to zapisane po niemiecku dwie tablice, informujące o daniach dnia. Po polsku – nic! Na parkingu barowym na 5 samochodów, 4 z niemieckimi rejestracjami. Pytam więc młodej dziewczyny, dlaczego oferty dnia są po niemiecku i nie ma słowa po polsku. Odpowiedziała, że w menu jest po polsku. Ożesz w mordę!!! Dlaczego tak jest, że po polskiej stronie nad morzem i na Mazurach mamy mnóstwo informacji o np. wolnych pokojach w dwóch językach a po niemieckiej stronie nie ma nic po polsku??? A tu na dodatek po polsku nie było nic!?! Czekając na zamówiony posiłek dokonaliśmy obserwacji otoczenia i analizy. Wystarczyło parę minut, by zorientować się, że po wejściu w życie „Szengen” Niemcy przyjeżdżają do takiej mieścinki jak Krajnik D. i jedzą tam obiady, myją i tankują samochody, Niemki się „fryzurują” i potem robią zakupy i wracają do „siebie”. Dlaczego? Bo jest taniej! Cały Krajnik D. jest nastawiony na Niemców i nawet ceny w niektórych sklepikach są drukowane tylko w Euro.
Po posiłku, pomimo mojego złego nastawienia, zostawiwszy napiwek, skierowaliśmy się na świeżo wyremontowany wał przeciwpowodziowy i piękną trasę dla rowerów. Szlak wiódł do Doliny Miłości, której jednak nie odwiedziliśmy. Po polskiej stronie droga osłonięta jest drzewami. Po niemieckiej stronie widać było tylko łąki i ichniejszą, płaską ścieżkę. Następnego dnia planowaliśmy też jechać po niemieckiej stronie, ze względu na sławną trasę rowerową Nysa-Odra. Zanim jednak, przyszło nam się zmierzyć z polskością „do bólu”. Polegało to na tym, że piękna ścieżka nagle skończyła się, a wcześniej nie było żadnej informacji, że dalej przejazdu nie ma!!! Najpierw więc spróbowaliśmy się przebić zarośniętą drogą leśną ale sakwy stawiały taki opór, że cofnęliśmy się jakiś kilometr do Zatoni Dolnej. Tak coś ze dwa kilometry w plecki…
W Zatoni wzięliśmy dla pewności „języka” i z największym trudem, szosą wjechałem na punkt widokowy, z którego można zobaczyć… chyba smoka na Wawelu. Góra jest tak wysoka a szosa tak stroma, że widok wynagradza cały wysiłek. Sam punkt widokowy jednak nie jest oznakowany i tuż przed ostrym zakrętem w lewo, trzeba skręcić w ścieżynkę w prawo.
Po zrobieniu zdjęć na niemiecką stronę, dojechaliśmy dalej ostro pod górę do innej szosy i skręciliśmy w prawo. Teraz już równiutko, podrzędną drogą zmierzaliśmy w stronę Pisaku. Gdy wjechaliśmy do lasu, szosa znacznie opadała i jechaliśmy chyba z kilometr bez pedałowania. Dojechaliśmy do skrzyżowania z drogą z Krzymowa. Potem zjechaliśmy w lewo w leśną, acz asfaltową drogę prowadzącą do Leśniczówki Wrzos. Chcieliśmy jak najkrótszą drogą dojechać do Lubiechowa Dolnego. Chwilę potem, asfalcik skręcił w lewo a my prosto w leśną drogę. Tuż przed skrzyżowaniem z brukówką do Piasku Paweł zatrzymał się na niewielkim wzniesieniu, poinformował że widać drogę i jako pierwszy zjechał w dół. Był może z trzydzieści metrów przede mną. Nagle zobaczyłem, że Paweł przewrócił się i leży. Kazałem mu nie wstawać i dojechałem do niego. Zapytałem co go boli, odpowiedział, że nic. Miał na kolanie lekkie zadrapania. Obejrzałem go i pomogłem mu wstać. Teraz Paweł syknął z bólu.
– Gdzie Cię boli?
– Lewy bark.
– Ściągamy koszulkę – nakazałem i zobaczyłem, że z pewnością miał złamany lewy obojczyk. Kość nienaturalnie się załamywała pod lekkim tylko zgrubieniem pod skórą.
– No niestety, dalej nie możemy jechać – stwierdziłem jednoznacznie. Ania trochę spanikowała a Paweł, niczym nie przestraszony stwierdził, że może dalej kontynuować jazdę. Zapytałem Pawła czy dobrze się czuje. Oświadczył, że mu trochę słabo. Kazałem więc mu usiąść.
Obejrzałem się do tyłu i zobaczyłem przyczynę wypadku. Paweł zjeżdżał z niewielkiego wzniesienia środkiem, czyli garbem drogi leśnej. Na dole, jak to zwykle bywa, przewyższenie garbu nad lewym i prawym śladem jest wyższe. I na takim właśnie miejscu, ziemia osunęła się pod ciężarem przedniego koła. Paweł skontrował, skręciło kierownicę w lewo i wystrzeliło Pawła do przodu.
Z mojej koszulki z długimi rękawami zawiązałem Pawłowi temblak i unieruchomiłem lewą rękę. W międzyczasie Paweł dostał tabletki przeciwbólowe. Teraz trzeba było wyjść z lasu do miejsca, do którego z łatwością trafi karetka pogotowia. Padło na Piasek oddalony o ok. 2 km od miejsca wypadku. Paweł oświadczył, że czuje się już lepiej i może iść. Chwyciłem więc dwa rowery, Pawła i swój i poszliśmy. Najpierw do bruku, potem w prawo i prosto do Piasku.
Przejeżdżał jakiś jeep. Zatrzymałem go. Ania zapytała, czy w Piasku jest jakakolwiek placówka medyczna. Facet z dwumiejscowego łazika oświadczył, że nie ma nic a karetki przyjeżdżają z Chojnej. Zgodził się podrzucić Pawła do Piasku, bo tam właśnie jechał. Umówiliśmy się, że Ania pojedzie rowerem za Pawłem i wezwie karetkę a ja tymczasem doprowadzę rowery do Piasku. Tak też zrobiliśmy. Paweł pojechał więc łazikiem, Ania rowerem a ja, prowadząc rowery, zadzwoniłem do serdecznego kolegi z Drawska by zaaranżować powrót do domu. Wiadomym było, że dalej nie pojedziemy. W okolicy nie jeździł pociąg by można załadować rowery. Poza tym nie wiadomo było do którego szpitala trafi Paweł. Obstawialiśmy na Gryfino.
Dzięki koledze udało się ustalić kto w Drawsku ma busa i może po nas przyjechać. Zadzwoniłem i umówiliśmy się w Piasku. Doszedłem w końcu do miejsca, w którym Paweł siedział oparty o płot i stała Ania. Podszedł jakiś pan i zapytał co się stało. Okazało się, że wylądowaliśmy na ulicy Tartacznej.
Po około 20 minutach przyjechała karetka. Okazało się, że z racji wieku Pawła (17 lat) zostanie zabrany do szpitala dziecięcego do Szczecina. Na to nie mieliśmy już wpływu. Ratownik nie chciał przesądzać, czy obojczyk jest złamany czy nie. To miało dopiero wykazać prześwietlenie. Paweł czuł się dobrze. Dostał typowy temblak, wsiadł z Anią do karetki i pojechali. A ja zostałem sam z trzema rowerami i całym dobytkiem na tej, przemiłej jak się okazało ulicy. Usiadłem więc na poboczu na przystrzyżonej trawie i zacząłem czytać gazetę. Miałem tak czekać coś około dwóch-trzech godzin.
Licząc pana, który jako pierwszy z nami rozmawiał, jako drugie podeszło do mnie dziecko i zagadnęło jeszcze sepleniąc, o co tutaj chodzi z tymi rowerami i ze mną. Potem przyszła jego mama i tata. Oprócz nich podeszło siedem innych jeszcze osób. A coś, co mnie najbardziej zaskoczyło, to oferta pomocy. Pytali się czy coś mi przygotować do jedzenia czy picia. Proponowali schronienie się pod dachem (trochę pokropywało) i pytali się, czy mam wieści od Pawła i czy ma rzeczywiście złamany obojczyk. Rozmawialiśmy na różne tematy. A najciekawszego rozmówcę przyszło mi poznać w osobie 86 letniego pana, którego imienia nie znam i którego zagadnąłem o jego pochodzenie. W końcu to były przed wojną niemieckie tereny a on przeżył wojnę. I ten pan opowiedział mi swój poplątany życiorys przesiedleńca. Słuchałem jak mówił o Rosjanach i NKWD, o jego ucieczce spod Uralu do domu, który przed wojną był jeszcze w Polsce. Mówił o tym, jak został przesiedlony i o jego służbie w wojskach KBW i jak w końcu znalazł się w Piasku i jak poznał a potem pochował swoją żonę. Może dla niego nie była to specjalna opowieść ale dla mnie brzmiała jak film. Wiele słyszałem opowieści, bardziej lub mniej przerażających z tamtych czasów. Ta zaskoczyła mnie ilością wątków, którymi nasycona była po brzegi. Nie wiadomo kiedy zadzwonił telefon od kierowcy busa, który już dojechał do Piasku i pytał się, gdzie jestem.
Tyle serdeczności dawno nie doświadczyłem ze strony żadnych innych mieszkańców Polski. Dlatego wszystkim serdecznie i z całego serca dziękujemy za okazaną pomoc i serdeczność. Życzymy Wam spokojnego i zdrowego życia w tym ładnym i cichym zakątku Polski.
Bus okazał się być mini-busem. Musiałem więc odłączyć przednie koła i poluzować kierownice trzech rowerów. Zmieściły się razem z bagażami bez żadnego problemu i jeszcze pozostały dwa miejsca siedzące dla Ani i Pawła. Pojechaliśmy więc do Szczecina do szpitala. Po drodze zadzwoniłem do Ani i okazało się, że Paweł ma złamany obojczyk i właśnie został zagipsowany takim ósemkowym gipsem na ramionach i teraz wychodzą ze szpitala. Umówiliśmy się więc przy bramie portowej. Musieli tylko poczekać, aż do nich dojedziemy.
Spotkaliśmy się w Szczecinie już późnym wieczorem. Paweł czuł się dobrze. Do domu dojechaliśmy przed godz. 0100 w nocy. Wyładowaliśmy się z samochodu. Rowery bez skręcania wstawiłem do garażu jak popadło i poszliśmy do domu. Teraz rozpoczęła się Pawła rekonwalescencja, która jak się okazało po tygodniu, zakończyła się zabiegiem operacyjnym pod narkozą i trzydniowym pobytem w szpitalu. Za pierwszym razem kości obojczyka nie zeszły się jak powinny i dlatego zostały wzmocnione drutem. Teraz czekaliśmy na zrośnięcie się kości, zdjęcie gipsu i wyciągnięcie drutu. Mieliśmy nadzieję na pełne wyleczenie bez powikłań.
Tym razem nie udało nam się dojechać do celu, jakim była Bogatynia. Ta bitwa pod Cedynią, a właściwie pod Piaskiem zakończyła się fiaskiem. Jedna chwila nieuwagi i zmienione zostały cele i oczekiwania. Ale… co nas nie zabije to nas wzmocni!!!
Wszystkim tym którzy myślą, że podróżowanie rowerem turystycznym przez pola i lasy jest nudne i nieciekawe i mało ekscytujące, dedykuję powyższy tekst w nadziei, że nie przydarzy im się żaden wypadek. Natomiast ja mam nadzieję, że przydarzą się nam jeszcze tacy ludzie, jak Ci w Piasku.
Jedna uwaga do wpisu “Dzień 2. Gryfino – Piasek. 46 km.”