15 lipca 2007
Ojców – Biały Kościół – Wielka Wieś – Szyce – Modlnica – Kraków.
I znowu piękna pogoda i upał od samego rana towarzyszył nam do samego Krakowa. Najpierw jechaliśmy ścieżką rowerową, oznaczonym kolorem czerwonym, która biegła raz po prawej, a raz po lewej stronie Prądnika. Widoki – przepiękne!
Obowiązkowo stanęliśmy przy Bramie Krakowskiej i trzasnęliśmy historyczne fotki.
Tak pięknej trasy rowerowej jeszcze w życiu nie widziałem. Nie dość, że przeważnie z górki, z pluskiem Prądnika i cieniem drzew, pozdrowieniami innych rowerzystów, powoli zmierzaliśmy do siedziby Smoka Wawelskiego, to jeszcze nie było na niej dużo samochodów!!!
Ponieważ postanowiłem, że do Krakowa wjedziemy szlakiem czerwonym, którym rozpoczynaliśmy podróż z Częstochowy, tuż przed Krakowem skręciliśmy w prawo pod górę. Droga asfaltowa, która biegła pod górę, była nachylona pod takim katem, że nie mogłem podjechać pod nią wzdłuż!!! Musiałem trawersować!!! Za każdym pokonanym zakrętem, moim oczom ukazywała się dalsza część tego diabelskiego podjazdu!!! Nie było wiadomo, jak daleko jeszcze będzie pod górę.
Gdy dojechałem na szczyt (bez mała 300 metrów!), zacząłem wypatrywać Ani i Pawła. Długo ich jednak nie było. Po długim czasie zobaczyłem Anię. Krzyczała bym zszedł i podprowadził Pawła rower. Nie mógł dać rady. Zszedłem więc i dopchnąłem go pod górę. Tam zafundowaliśmy sobie dłuższy odpoczynek.
Gdy podjechaliśmy na sam szczyt szczytów, naszym oczom ukazała się panorama Krakowa. Zaiste, piękny był to widok.
Do Krakowa już pędziliśmy z góry. Po drodze szukaliśmy naszego pola namiotowego. Trochę jednak pokluczyliśmy, nim znaleźliśmy pole na Klepardii, tuż obok basenu kąpielowego. Ceny niestety nie były niskie i powalały z nóg. Ale rzut oka wystarczył by od razu zobaczyć, że pole jest utrzymywane wzorowo. Po małej lustracji, zdecydowaliśmy się pozostać. Jakież było nasze zdziwienie, gdy odkryliśmy, ze na polu oprócz nas, nie ma innych Polaków. Sami obcokrajowcy i to z całej Europy. Dostaliśmy miejsce, które dostawało cień bardzo późnym popołudniem. Nie było miejsc w okolicach i z cieniem drzew. Słońce paliło niemiłosiernie i właściwie nie dało się wysiedzieć przy namiocie. Szybko więc rozbiliśmy obóz. Wykąpaliśmy się w kontenerowych prysznicach i pojechaliśmy autobusem na Rynek.
Na Rynku też nie było żadnego wiatru. Patelnia, którą odczuwało się za każdym krokiem, zaczęła nas dosłownie przypalać. Nie szło spacerować bez wody pod ręką. W sklepach brakowało zimnych napojów. Niemal wszyscy chodzili z butelkami.
A w Olesznie padał deszcz….