11 lipca 2007
Częstochowa – Olsztyn – Sokole Góry – Zrębice – Krasawa – Bogdaniec – Potok Złoty
Idąc do sklepu, natknąłem się na klatce na kloszarda, który spał na posadzce bez żadnego podkładu. Kupiłem mu nawet bułkę, ale gdy wróciłem, gościa już nie było. Zapewne wyspany, poszedł na śniadanie.
Nasze śniadanie zrobiliśmy w „salonie” wykorzystując miejscową wodę do herbaty. I nic nam nie było! Posileni, rozpoczęliśmy pakowanie i ewakuację na tzw. pole, czyli dwór, czyli na świeże powietrze. Było słonecznie i zapowiadało się, że będzie dobrze się jechało. Zresztą, gdy jesteś najedzony i świeci słońce, do tego zregenerowany, przeważnie skłaniasz się ku dobremu nastrojowi. U mnie, w każdym bądź razie, sił do jazdy było od z….. (sic! zarąbania).
Pojechaliśmy oddać klucze pani „wynajmowaczce” i ruszyliśmy na początek Szlaku Orlich Gniazd, oznaczonego na mapach i w terenie kolorem czerwonym. Rozpoczęliśmy właściwe etapy naszej podróży. Tuż za Częstochową dogoniliśmy chmurę deszczową! Tak! Dogoniliśmy! Może wydaje się to nieprawdopodobne, ale chmura ta przesuwała się tak wolno, że jadąc spokojnie, dojeżdżaliśmy do deszczu. Postanowiliśmy zatrzymać się więc na przystanku autobusowym i zaczekać trochę, by dać czas chmurze na odejście.
Podczas postoju, nawiązałem rozmowę z ochroną zakładu, w postaci starszego pana, który opowiedział o czekających nas atrakcjach na szlaku i opowiedział o widocznej przed nami górze Ossona. Był to przedsmak widoków, które na nas czekały, ale także i trudności, związanych z pokonywaniem wzniesień.
Jadąc czerwonym szlakiem, od razu zauważyliśmy, że pomimo opadów deszczu, trasa była bardzo piaszczysta. Zbyt piaszczysta. Wiadomo, że rower z dużym obciążeniem, momentalnie grzęźnie, jeśli ma do tego warunki. Ponadto, wjeżdżając do miejscowości, przeważnie nie było żadnego znaku z nazwą miejscowości! Taka sytuacja utrzymywała się jeszcze przez parę dni! Jeśli do tego dołożyć, że od czasu do czasu szlak był po prostu kiepsko oznakowany i z łatwością można zjechać ze szlaku stwierdziliśmy, że szlak ten to żadna rewelacja. Pawła za to zdruzgotała informacja na szlaku „Kraków 175 km”!
Dojechaliśmy do Olsztyna. Tam postanowiłem podnieść nieco Pawłowi siodełko w górę. Okazało się jednak, że sztyca podsiodłowa wyciągnięta jest do granic możliwości! No to udałem się do sklepu, co to miał przekrój wielobranżowy, i zakupiłem tam odpowiednią sztycę, choć nie za pierwszym razem. Po zamontowaniu obowiązkowa jazda próbna i podjechaliśmy na zamek. Z zamku niewiele zostało ale miło zrobić sobie zdjęcie na tle ruin. Za to droga dojścia do zamku przypomina jarmark, gdzie można kupić mnóstwo pamiątek, od tandetnych do całkiem ładnych. Słoneczko tak ładnie przygrzewało, że nie odmówiliśmy sobie lodów, po czym pognaliśmy dalej czerwonym szlakiem….i zabłądziliśmy! Wjechaliśmy na szczyt góry rozeźleni, bo nie za bardzo dało się tam wjechać! Nawet ja byłem wkurzony! Gdy jednak stanęliśmy prawie na szczycie, tam gdzie skończyła się droga, naszym oczom ukazał się przepiękny, zapierający dech w piersiach, widok. Widać było kominy i większe budynki Częstochowy, który częściowo przesłaniały ruiny zamku w Olsztynie. Widok, który uwidoczniony został cyferkowym aparatem.
Zjechaliśmy z góry i udało nam się odszukać czerwony szlak. Ale jeśli ktoś myśli, że to taka łatwa sprawa, może się zdziwić. Nie raz jeszcze, jadąc szlakiem, długo wyczekiwaliśmy na czerwony znaczek. Częstokroć, po przejechanym rozwidleniu lub skrzyżowaniu, nie pojawiał się zbyt szybko, wprowadzając w naszych umysłach zniechęcenie.
I tak dojechaliśmy do Sokolych Gór. Czarny szlak okalał góry a czerwony ciął je przez siodło. Zgadnijcie, jaki był wynik demokratycznych wyborów? Jedziemy czerwonym! A właściwie idziemy! Właściwie to wspinamy się! Właściwie to ja ciągnę rowery, Ania i Paweł idą!!! Paweł miał zamiar poddać się w ¼ podejścia. poprosiłem go jednak by utrzymywał rower w pionie, w czasie kiedy ja pchałem pod górę mój i jego, spięty linką. Zgodził się i był bardzo w tym postanowieniu dzielny. Raz tylko poprosił o chwilę przerwy, w czasie gdy ja stawać musiałem więcej razy. Gdy wgramoliliśmy się z Pawłem na najwyższy punkt szlaku, Ania była w połowie podejścia. Nie miała siły pchać. Zszedłem, chwyciłem rower i popchałem go na górę. Teraz już wiem! Złość na wynik głosowania dodała mi tyle sił, że jak wyciągarka wciągnąłem wszystkie obciążone rowery w górę, klnąc się w duchu za własne słowa, że w trójosobowej rodzinie każdy ma jeden ważny głos, w sprawach poddanych pod głosowanie! Przyznaję, że czasem wyniki demokratycznych rozstrzygnięć, zaskakują samego demokratodawcę! Uknułem więc, że następnym razem nie będę poddawał pod głosowanie drogi, którą mamy jechać. Jednak, kiedy we trójkę znaleźliśmy się na górze i Ania zarządziła posilanie się, spocony jak szczur, zmęczony jak Syzyf, uradowany jak Ursus, spełniony ojciec dający własny przykład synowi, zapomniałem o drżeniu nóg, bólu nadgarstków i łydek, i powiedziałem:
– Gdybym miał jeszcze raz wybierać, wybrałbym tą samą drogę.
Chyba poczułem namiastkę tego, co czują ludzie, którzy wdrapali się na bardzo, ale to bardzo wysoką górę. Jeśli ktoś tamtędy szedł lub jechał, wie o czym mówię.
Jeśli szedłeś pod górę, musisz kiedyś zejść w dół. No to jechaliśmy w dół! Tylko miałem nieodparte wrażenie, że wyżej podchodziliśmy niż zjeżdżaliśmy! Ale taki urok gór. Oczywiście u podnóża góry natknęliśmy się na kolejną łamigłówkę. Oznakowany szlak nagle się urwał. Robiłem tzw. wycieczki, czyli rozpoznanie na krótką odległość w poszukiwaniu znaków szlakowych. I nic! No to wybrałem drogę o najgorszej nawierzchni (sam piasek) w przeświadczeniu, że do tej pory najgorsze wiodły do celu! No i pomyliłem się. Zamiast w Zrębicach II, dojechaliśmy do rogatek Biskupic! W sumie niewiele nadrobiliśmy. Zdążyliśmy się już przyzwyczaić do błądzenia!
Dalej, czerwony szlak o dziwo był oznakowany poprawnie i droga też była porządna. Tak naprawdę, tego dnia nie wiedzieliśmy, gdzie się zatrzymamy. Jechaliśmy, gotowi zamieszkać nawet byle gdzie. W końcu mieliśmy ze sobą namiot.
Kierowaliśmy się na Potok Złoty. Taką nazwę miała ta miejscowość na mojej mapie. W rzeczywistości był to Złoty Potok!. Stadnina koni i mnóstwo agroturystyki! Decyzja była szybka. Jak znajdziemy tanio i ładnie, mieszkamy pod dachem.
Z dziennika męczennika roweru (autorstwa Pawła).
I rzeczywiście znaleźliśmy piękne gospodarstwo agroturystyczne. Pełna kultura i ful wypas. Sam obiekt wyglądał ładnie, a dodatkowym plusem było to, że dosłowne pięć kroków od naszego prywatnego wejścia do pokoju z łazienką, znajdował się sklep ogólnospożywczy. Sam pokój był fajny i wyglądał też super, a łazienka malutka i czyściutka, a najlepsze było to, że cena wynosiła tylko 60 zł za naszą trójkę. Byłem wprost zachwycony. Po wniesieniu maneli do pokoju i wzięciu prysznicu ruszyliśmy poszukać jakieś knajpy, żeby znaleźć coś do wszamania.
Polecano nam zalew Amerykan. Po dotarciu na miejsce myślałem, że trafiłem do nieba. Wszystko wyglądało przecudnie, bo rzeczywiście knajpka leżała nad zalewem i przy wzgórzu na którym akurat pasły się kozy. Podobało mnie się też, że stały tam flipery i cymbergaj, a ponieważ posiadaliśmy dużą ilość jedno i dwuzłotówek, nie brakowało nam rozrywki.
Zamówiliśmy dwa pstrągi z frytkami, dwa talerze trzech rodzajów surówek, dwa piwa, jednego schabowego z ziemniakami gotowanymi i Tymbark. Na zamówienie czekaliśmy dość długo, więc rodzicom skończyło się piwo i musieli domówić jeszcze dwa kufelki. Jedzenie pierwsza klasa! Delektowaliśmy się przecudnym smakiem.
Po zjedzeniu jeszcze jedna gra przy fliperach i ……. do sklepu po słodycze! Po długim zastanawianiu się zdecydowaliśmy się na delicje i czekoladę.
A w pokoju, leżąc na łóżku i oglądając kolejny mecz grupowy naszych siatkarzy, rodzice doszli do wniosku, że pościel pachnie jak w domu (czyli ściślej mówiąc – Lenorem). Wszyscy powoli szykowaliśmy się do snu, a zasypiając myślałem, czy spotkają mnie jeszcze lepsze dni?