10 lipca 2007
Lubliniec – Sadów – Harbułtowice – Droniowice – Mochała – Hadra – Olszyna – Aleksandria – Pogranicze – Pohulanka – Konopiska – Częstochowa.
Śniadanie było w cenie noclegu. W bardzo ładnym aneksie jadalnym, zjedliśmy bardzo dobre śniadanie, które w połączeniu z promieniami słońca, nastroiło nas pozytywnie do dalszej jazdy. Znieśliśmy bagaże, wyprowadziliśmy rumaki i sprzężyliśmy je z bagażami do kupy. Wypoczęci w luksusach hotelu, popedałowaliśmy szosą nr 906 do Sadowa. Tam skręciliśmy w boczną szosę do Harbułtowic. Przejechaliśmy przez Droniowice, Mochałę i Hadry. Miedzy Hadrami a Kieszkami zadzwonił telefon z pracy. Przymusowy postój. Potem skręciliśmy w prawo, w drogę leśną. Tam zatrzymaliśmy się na chwilę by posmakować gumijagód, czyli jagód leśnych pospolitych (sic!. jagudilis chęcis), które dodają chęci do jazdy. Gdy trochę podjedliśmy, Ania zaproponowała po eklerze, które zakupiła w tajemnicy przed nami w piekarni w Lublińcu. Od razu przypomniały mnie się eklery z dzieciństwa, które można było kupić w Grudziądzu, niedaleko podstawówki, w piekarni u Smętka!!!
Po krótkiej przerwie, która przeciągnęła się nieco, popaliliśmy gumy do Olszyny. Bardzo malownicza miejscowość, która urzekła nas zadbanymi zagrodami i domami. Ale cóż, trzeba było dojechać do ALEKSANDRII. Którzby nie chciał zobaczyć Aleksandrię!?! A my tam normalnie przetoczyliśmy się rowerami, na wskroś południową Aleksandrią! Przejechaliśmy przez Pogranicze i Pochulankę i pocięliśmy do lasu, zmierzając do Konopisk. W lesie znowu otoczyły nas jagody, wołając „zjedz mnie”, że znowu zajagodowaliśmy nieco. Gdy wyjechaliśmy z lasu, naszym oczom ukazała się w oddali (ok. 10 km) wieża klasztoru na Jasnej Górze. Nie bez kozery została wybudowana właśnie tam.
W Konopiskach dotarliśmy do asfaltu i pognaliśmy szosą 907 i 908 do Częstochowy. Po drodze korzystaliśmy z bardzo długiej i nowej ścieżki rowerowej, która ciągnęła się obok jezdni. Muszę powiedzieć, że widok takiej ścieżki zawsze raduje moje serce. I tak dotarliśmy do przedmieść Częstochowy. Ponieważ wiedzieliśmy, że jest jedno pole namiotowe niedaleko Jasnej Góry, a mimo wszystko chcieliśmy spróbować zamieszkać pod dachem, z przewodnika Pascala (którego użyliśmy po raz pierwszy) wybraliśmy telefon z rubryki noclegi. W kiosku kupiliśmy plan miasta Częstochowy i tak, dotarliśmy do pewnej pani, która zachwalała mieszkanie za 80 zł. Problem był tylko w tym, że to mieszkanie było oddalone od miejsca, w którym byliśmy o 500m. Dla nas, żaden problem, przecież i tak byliśmy na rowerach. Na pytanie, czy możemy tam przechować rowery, pani zadeklarowała, że możemy je przyprowadzić z powrotem do niej i zostawić na podwórzu! Pomyślałem, że to jednak kiepskie rozwiązanie. W tym czasie kobieta nieprzerwanie zachwalała mieszkanie: że blisko centrum, że świeżo odmalowane, że nieskrępowane, że… nie pamiętam ile tych „że” było. Daliśmy się przekonać. Dostaliśmy klucze (najdłuższy miał chyba ze 2 m) do ręki, adres, zapłaciliśmy te 80 zł, zostawiłem dowód osobisty i pojechaliśmy odszukać blok z wynajętym na jedną noc mieszkaniem. Ujechaliśmy 500 m, 600, 700…. 1 km i ….Ania złapała gumę! Cholera, nie mogło być gorzej. Tuż przed tym jak trafiliśmy do adresu, guma, gumaaa, guuuumaaa! Guma, która przypomniała mi nasze ubiegłoroczne perypetie z Mazur. Regularnie co pewien czas, Ania „łapała” gumę, której przyczyną były zadziory aluminiowe po wewnętrznej stronie obręczy i zbyt wąski fartuch, ochraniający dętkę.
Jednak nie było aż tak daleko. Znaleźliśmy rzeczone mieszkanie na I piętrze. Pierwsza próba „odkluczenia” mieszkania nieudana. Zamki i klucze trochę pordzewiałe. W końcu udało się. Weszliśmy do środka i naszym oczom ukazała się kawalerka, przygotowana na pobyt paru, a nawet jakby się uparł, dziesięciu pielgrzymów! Blisko Jasnej Góry, łóżka stare ale z czystą pościelą, pod łózkami warstwa puszystego kurzu, kuchnia z pomalowanymi żółtą kredówką kafelkami i łazienka oraz duży przedpokój. Od razu zdecydowaliśmy, że rowery wniosę do przedpokoju. Musiałem przecież wymienić dętkę! Zawiadomiliśmy o tym panią wynajmującą. Bardzo nas prosiła, aby tylko nie pobrudzić ścian. Zapewniłem, że tak będzie i rozpoczęliśmy wnoszenie przewoźnego dobytku do środka. Zapewniam, że rowery pozbawione bagażu są lekkie jak piórko, choć wykonane zostały ze stali.
Po zmyciu brzydkiego zapachu z naszych ciał, postanowiliśmy udać się na Jasną Górę i zaraz potem odnaleźć KFC.
Na Jasnej Górze oprowadziliśmy Pawła po dostępnych zakamarkach. Gdzieniegdzie nas nie wpuścili. Wszak nie jesteśmy super turystami tylko takimi „normalnymi”. Ale przyznać trzeba, że słyszeliśmy tam sporo różnych języków naszego małego Świata. Wytłumaczyliśmy Pawłowi o co chodzi z tą Jasna Górą, rzecz ujmując historycznie i mitycznie, wykorzystując naszą pamięć nawet o niejakim Babiniczu.
Schodząc Aleją NMP do centrum, naszym oczom ukazała się szybkojadnia KFC. Okrzyk zachwytu i już pałaszowaliśmy zamówione E-300 z E-220, połączone cudownym glutaminianem sodu i chrupiącą skórką tajemniczej receptury. Wtedy to Ania powiedziała, że w tym mieście ludzie są jacyś dziwni. Miała rację. Ludzie nie uśmiechali się i ubrani byli nieco gorzej, niż w innych miastach. Ja spostrzegłem natomiast niezliczoną ilość aptek! Gdzie nie spojrzysz – apteka. Wniosek nasuwał się sam – miasto pielgrzymów. Świętość zmieszała się z szarością, tworząc w nas chęć opuszczenia miasta. Nic nas tam nie trzymało. No i aby poprawić sobie humor, zdecydowaliśmy wybrać się do jakiegoś centrum handlowego, by kupić nową dętkę i się rozerwać.
Korzystając z planu miasta, rozpracowywaliśmy komunikację miejską, która zawiozłaby nas do hektarowego sklepu. Użyliśmy tramwaju. Jednak nie wysiedliśmy na właściwym przystanku i CH M1 zobaczyliśmy najpierw przez okno tramwaju. Potem zbyt długi spacer i okrzyknięty zostałem specem od „błądzenia”! Cóż robić. Nie myli się tylko ten , kto nic nie robi.
Wychodząc z M1 zauważyliśmy, że rozpadało się że hej! Zaraz człowiek zauważa różnicę pomiędzy robieniem zakupów z samochodem i bez! No więc zaczęliśmy przedzierać się przez ulewę, do przystanku tramwajowego. Zanim przyjechał, zdążyliśmy namoknąć. Wysiedliśmy przed kinem z zamiarem obejrzenia filmu. Okazał się nim być Shrek 3. Wyszliśmy raczej późno. Lało dalej, więc… po drodze po raz drugi zawitaliśmy do KFC, ale tym razem na herbatę.
Żal było wychodzić z szybkojadni. W środku było ciepło, a na zewnątrz było zimno, ciemno i lało. Ale tacy twardziele jak my, po czasówce Kolonowskie – Pludry, gdzie zmoczyło nas prawie do ostatnich dwóch nitek, nie bali się już deszczu. Tym bardziej, że do naszego „schroniska pielgrzymów” mieliśmy niedaleko. Poszliśmy więc i… po pięciu minutach, przestało padać!!! Spacerkiem wróciliśmy więc do rzeczonej kawalerki, rozpoznając po drodze sklep nadający się na poranne zakupy. Wymieniłem jeszcze dętkę i okazało się, ku mojej uciesze, że przyczyną gumy był mały gwoździk!
Zasnąłem, ale nie spałem dobrze. To „święte” miasto budziło mnie kloszardami, kładącymi się spać na klatce schodowej i ich nocnymi dywagacjami o sensie życia pod oknem.