09 lipca 2018 r.
Link widokowy do przejechanej trasy
Polska z góry – Łużyce Górne (seria 3, odc. 2) – piękne widoki – warto obejrzeć.
Zielona Góra Żytawa – Gródek nad Nysą – Luptin – Sieniawka – Białopole – Opolno Zdrój – Bogatynia.
Wyspaliśmy się, że hej! Najlepsze było w tym, że nie musiałem biegać do sklepu po śniadanie, gdyż albowiem, wliczone w cenę było coś, co każdy na śniadanie mógł sobie przyrządzić. Ale gdyby chcieć np. jajecznicę, to trzeba by najpierw wybrać kucharza, a potem pobiec do sklepu po jajka. Nam wystarczyło to, co było.
Zapakowaliśmy się do sakw, sakwy na rower i pojechaliśmy na dworzec kolejowy. Poszedłem do kasy i poprosiłem o dwa bilety dla nas i dla dwóch rowerów do Görlitz. Pani odrzekła, że sprzedaje tylko do Zgorzelca. Zapytałem więc, jaka jest procedura przejazdu pociągiem pomiędzy Zgorzelcem, a Görlitz. Otrzymałem odpowiedź, że mam zapytać konduktora.
Załadowaliśmy się do szynobusa. Poszedłem do konduktora i zapytałem, jak „kazała” pani z okienka. Konduktor uśmiechnął się i powiedział, że przejazd między Zgorzelcem a Görlitz jest już wliczony w cenę nabytych przez nas biletów, a na ten specjalny odcinek, konduktor drukuje specjalny bilet ze swojej maszynki. Dodał, że wystawia zbiorowy bilet, dla wszystkich w szynobusie. Jeżeli jednak chcielibyśmy bilet indywidualny, to nie ma problemu i może na go wystawić. Podziękowałem. Jeszcze raz PKP potwierdziła, że osoby w okienku nie mają pojęcia co dzieje się po drugiej stronie czystej szybki…
Dwie i pół godziny i dojechaliśmy do Zgorzelca. Do Görlitz pociąg przejechał przez niesamowicie wysoki most kolejowy, nad Nysą Łużycką. Widok z góry był warty zobaczenia. W międzyczasie nauczyłem się, przy pomocy aplikacji tłumaczącej w telefonie, jak poprosić o dwa bilety i dla rowerów, po niemiecku. Pamiętałem jeszcze ze Świnoujścia, że Niemcy niechętnie mówią po angielsku i polsku. No to ja postanowiłem pokaleczyć ich język, choć moja znajomość niemieckiego wywodziła się głównie z „Czterech Pancernych i psa” no i ze „Stawki większej niż życie”.
Perony w Görlitz przykryte były półkolistym dachem, jak we Wrocławiu. Tylko rozmiar dachu dopasowany był do wielkości całej stacji, czyli znacznie mniejszy. Pierwsze zaskoczenie – nie działały windy. Jakiś komunikat był, ale tylko po niemiecku. Wtargałem rowery na peron docelowy, Ania rozpoczęła wartowanie, a ja poszedłem do kasy. Za szybką siedziała uśmiechnięta pani.
– Guten Morgen – przywitałem się z najbardziej niemieckim akcentem, jaki znałem z filmów – Zwei tickets nach Zittau und zwei fahrräder, bitte – poprosiłem. I wtedy pani zaczęła mówić do mnie po niemiecku, a z intonacji pojąłem, że mnie o coś pyta.
– Nichts verstehe – odpowiedziałem jak żołnierz z filmu C.K. Dezerterzy i natychmiast przeszedłem na angielski, a zaraz potem na polski, łudząc się, że może przy granicy to i Niemcy coś po polsku mówią.
– Maybe english or język polski? – zapytałem. Popatrzyła na mnie i z jeszcze większym uśmiechem odpowiedziała.
– Alles klar. To, to nawet ja zrozumiałem.
Dostałem bilety dla nas i dla rowerów. No cóż, cena była wysoka…
Pociągi DB kursują na trasie Cottbus – Zittau co godzinę. Też szynobusy, a ponieważ mieliśmy trochę czasu, najpierw ja wyszedłem przed budynek dworca, a potem Ania. Ot, tak, popatrzeć na obcą ziemię.
Szynobus niczym nie różnił się od tych budowanych przez PESĘ czy NEWAG. No może tylko wielki piktogram roweru był na pół pociągu, od zewnątrz namalowany. Tak by z daleka było widać gdzie rowerkowcy mają iść. Było jednak coś jeszcze. Zanim weszliśmy do szynobusu, czytałem niemiecki rozkład jazdy i zobaczyłem informację, że szynobus posiada coś a’la bar. W rzeczywistości był to punkt barowy, a właściwie schowek, obsługiwany przez konduktora. Można było kupić herbatę, kawę, zimne napoje, przekąski i słodycze. Punkt a’la bar był otwierany poprzez podciągnięcie do góry harmonijkowej rolety. Podchodziłeś, płaciłeś, a czasami konduktor przyniósł gorącą herbatę do miejsca, gdzie siedziałeś. W sumie pomysł niezły i zauważyliśmy, że cieszył się niemałym powodzeniem.
Zanim dojechaliśmy do Zittau, do pociągu z rowerami weszła para Niemców, nieco już wiekowych. Dla nas byli bardzo charakterystyczni, bowiem byli bardzo, bardzo niscy, do rowerów przyczepili tylne sakwy a pani miała z przodu koszyczek. Wysiedli z nami na stacji w Zittau (Żytawie). Żytawa powitała nas restaurowanymi peronami i budynkiem dworca, które nie oferowały nam wind. I znowu targanie rowerów. Aż mi się żal zrobiło tych dwoje starszych rowerkowców…
Dojechaliśmy w okolice centrum, a potem prowadziliśmy rowery. Był zakaz jazdy. Zostawiłem Anię pod cukiernią i poszedłem do informacji turystycznej. Powitała mnie młoda kobieta. Zapytałem ją czy będziemy rozmawiać po angielsku, polsku czy rosyjsku. Odpowiedziała z uśmiechem na ustach, że była Czeszką i mogę mówić po polsku, bo ona wszystko rozumiała. Uśmiechnąłem się szczerze i ona też. Opowiedziałem jej, że mamy zamiar rowerami podążać wzdłuż Nysy i Odry do Świnoujścia. Przekazała nam mapy i informacje i zapytała, czy ma poszukać mi noclegu. Odmówiłem, gdyż mieliśmy już rezerwację w Bogatyni. Dlaczego tam? Ano, jako dzieciak przybyłem kiedyś tam z moim ojcem, który zabierał mnie ze sobą w podróże po Polsce. Podróżowaliśmy wtedy pociągami i autobusami. Do Bogatyni przybyliśmy pociągiem, który teraz już nie jeździł. Nigdy nie przypuszczałem, że będę w Bogatyni jeszcze raz, i to w dodatku rowerem. Wróciłem do Ani, która w tym czasie pokonując barierę językową, zakupiła w cukierni ciasta. Była bardzo uradowana, że poradziła sobie bez problemu. Usiedliśmy i zjedliśmy po kawałku. Trzeba przyznać, że ciasto nie było tanie, ale za to było przepyszne!!!
Zanim jednak do Bogatyni, ruszyliśmy do Trójstyku. W międzyczasie napotkaliśmy parowóz… wąskotorowy!!! Ciągnął wagony przez miasto i pogwizdywał radośnie. Dymił i wzbudzał powszechny entuzjazm. Natychmiast gromadzili się gapie i robili zdjęcia. Następnym razem zafundujemy sobie przejażdżkę! Trzy granice, Czech, Niemiec i Polski, spotykają się w jednym miejscu, a w nim my: Ania i ja, na rowerach. Do tego przeczystej czystości woda w Nysie Łużyckiej i piękna pogoda. Pomnik, trzy flagi i… krzyż Króla Polski!!! Tyłem do Trójstyku!!! Strzeliliśmy serię zdjęć i ruszyliśmy do Bogatyni. Najpierw, aleją Trzech Państw wjechaliśmy w Czechy, a potem szosa nr 332 wjechaliśmy przez Kopaczów do Polski. Wspięliśmy się na wysoką górę, skąd rozpościerała się przepiękna panorama na Czechy, Niemcy i Polskę. No i zauważyliśmy kopalnię węgla brunatnego z elektrownią w Turowie. Dziura w ziemi tak wielka, że ledwo można wzrokiem ogarnąć!!!
W Sieniawce skręciliśmy na wschód i tym razem stanęliśmy na samej, południowej skarpie wyrobiska. Widok jeszcze bardziej zdumiewający. Wjechaliśmy do Bogatyni. Nocleg zabukowaliśmy u Eweliny przy Alei Żytawskiej. Dlaczego tam? To był dom przysłupowy z 1685 roku i bardzo byliśmy ciekawi połączenia onegdajności z teraźniejszością. Budynek zastaliśmy w… remoncie!!! Remontowany był parter budynku i tam stanęły nasze rowery. Schody na górę przypomniały nam te z Zielonej Góry. Nie należały do najszerszych i wchodzenie z bagażami nie należało do najłatwiejszych, ale pokój był przepiękny. Cały budynek był przepiękny a zwisające czerwone kwiaty tę piękność dopełniały. Na obiad poszliśmy prawie naprzeciwko, do Domu Zegarmistrza. Podobny, przysłupowy budynek i pyszne jedzenie. A całość w zakątku, który był pięknie odnowiony po powodzi.
Potem poszliśmy na długi spacer do miasta. A gdy wróciliśmy, zabukowaliśmy nocleg w Zgorzelcu. Pierwszy dzień na rowerach przypomniał nam nieco z zeszłorocznej wyprawy, w której królowały góry. A miało być tak płasko…
Nasza ocena:
- nocleg – 5.
- sklep – 400 m
- obsługa – 4.