28 maja 2013 r.
Nowa Słupia – Zamkowa Wola – Wiśniowa – Piotrów – Zagościniec – Wszachów – Poręba – Iwaniska – Ujazd – Kujawy – Minków – Kamieniec – Przepiórów – Garbowice – Słoptów – Kurów – Lipnik – Gołębiów – Żurawica – Sandomierz.
Nasze ubranka wysuszyły się pięknie. W naszym pokoju, przerobionym z garażu było bardzo ciepło i nie chciało mi się iść po śniadanie. Głód nie jest jednak sprzymierzeńcem rowerkowców i zmusiłem się do marszu.
Deszcz, zgodnie z prognozą, miał padać do godz. 1000. Prognoza jednak się pomyliła. Śniadanie zjedliśmy bez pośpiechu i ruszyliśmy ok. 1030, nie zważając na deszcz. Nie padało bardzo mocno, a spojrzenie w niebo dawało nadzieję na rychły deszczu koniec. Ruszyliśmy zatem, mając nadzieję na niebiańskie przejaśnienia.
Wpierw szosą 756 do Zamkowej Woli, a potem w lewo. W Zagościńcu przestało padać. Zajechaliśmy do sklepu spożywczego w Wszachowie. Taki co jest przy rozdrożu na Janczyce i Porębę. Oparty o płot stał rower Ukraina. Właściciel i sklepowy stali przed sklepem. Moją uwagę zwróciły felgi tego roweru. Były tak zardzewiałe, że miałem wrażenie, że zaraz się rozsypią w pył. Na tylnym zaś kole założona była nowiutka opona z bardzo agresywnym bieżnikiem. Zagadnąłem jegomości, zaczynając rozmowę od nowej opony. Sklepikarz szydził z „Ukraińca”, że ten choć o rower nie dba, to i tak się nie rozpadnie. Gniotsa – nie łamiotsa, czyli rower nie do zdarcia. Ukrainiec dodał, chwaląc się, że oponę założyli mu spece od opon. On tylko zapłacił za usługę. Uwierzcie mi. Widok tego roweru powodował, że wzrok sam do niego uciekał z zaciekawieniem. Z przodu opona gładziutka, z tyłu jak do MTB, a obie felgi pokryła rdza, najbardziej rdzawego koloru, jaki przyszło mi w życiu spotkać. Od słowa do słowa, zapytali nas, skąd nas tu zawiało. Odpowiedzieliśmy. Nakreśliłem też cel pośredni naszej podróży – Iwaniska. Odradzili jazdę do Janczyc, bo ostatnio z lasu drzewo ciągali i drogę popsuli. Na Porębę za to droga była nowiuśko wyremontowana. Posłuchaliśmy. Rzeczywiście, na nowej drodze nawet nam kałuże nie przeszkadzały.
W Iwaniskach stanęliśmy przy sklepie, uzupełnić zapasy. Niebo wypogadzało się z minuty na minutę. Było coraz cieplej. Tak dojechaliśmy do Ujazdu, a zaraz potem do zamku Krzyżtopór.
No po prostu bajka.
Zapłaciliśmy za przewodnika i w trzy osoby ruszyliśmy zwiedzać. Tego nie da się napisać na blogu. Tam trzeba po prostu pojechać. I choć z zewnątrz nie wygląda to zachęcająco, to od wewnątrz, podparte słowami przewodnika, zrobiło na nas przeogromne wrażenie. Wróciliśmy do naszych rowerków i poszliśmy do baru obok na zupkę.
Ruszyliśmy, rozgrzani milutko. Minęliśmy Kujawy i skręciliśmy w lewo. Za Grabowicami-Kolonią, zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie kończył się asfalt, a dalszej drogi nie było widać. Chcieliśmy skorzystać z map w komórce, które pokazywały, że możemy dalej jechać bez przeszkód. W praktyce widzieliśmy wyraźny koniec drogi. Jeszcze raz w komórkę, i jeszcze raz w teren. I dalej nic. W końcu postanowiłem pojechać na rekonesans. Okazało się, że teren był tak ukształtowany, że dopiero po ujechani 300 metrów, odsłonił się nam dalszy odcinek drogi. Coś na podobieństwo Dunajca, kiedy to flisak pytał, po której stronie góry będziemy płynąć.
Tuż przed dojazdem do asfaltu w Słoptowie, natrafiliśmy na świeżo ułożoną drogę z… pomarańczowej gliny. Do tego była wręcz wysypana na drogę i niewyrównana i nieubita. Jechaliśmy zatem jak po księżycu, 2 km/h, a glina oblepiła nasze rowery jak mszyce liście. Tyle tylko, że na pomarańczowo. Od momentu, kiedy wjechaliśmy na asfalt, powoli gubiliśmy nadmiar gliny, znacząc na asfalcie ślad naszego przejazdu jak ślad ślimaka.
Od Lipnik wjechaliśmy na szosę nr 77. Poszerzone pobocze ciągnęło się do samego Sandomierza. Pruliśmy więc jak w Wyścigu Pokoju. Od prawej do środka jezdni, co chwila przesączały się jęzory wody. Resztę jezdni wysuszyło słońce. Co chwila więc wjeżdżaliśmy w pasy mokrej i suchej jezdni. Paweł, jadąc za mną w tunelu aero, nakrapiany był co chwila… pomarańczową wodą, zabarwioną od resztek gliny. Gdy stanęliśmy na krótki odpoczynek i spojrzałem na Pawła. Ogarnął mnie śmiech. Wyglądał jak… biedronek. Czarny, nakrapiany na pomarańczowo, od stóp do głów, okularów nie pomijając. Paweł nie był zadowolony, ale podsumował, że daję szprycę spod koła jak Sajfutdinow (żużlowiec z Rosji). Znowu wybuchnąłem śmiechem. Paweł zresztą też.
W Sandomierzu, zatrzymaliśmy się przy Starostwie Powiatowym. Zaczęliśmy wyszukiwać noclegu. Okazało się, że w Sandomierzu nie było gdzie zanocować, no chyba że za spore pieniądze. Ostatecznie wybraliśmy agroturystykę Agnieszki Murszewskiej. Trochę poza miastem, ale warunki zamieszkania były dla nas wymarzone.
Kąpku, kąpku, zamówiliśmy taksówkę i do miasta. Pan taksówkarz, podpowiedział nam, gdzie iść na posiłek i zdążył opowiedzieć o tym, jak miasto żyje z serialu „Ojciec Mateusz”, a nawet, jakie z tego tytułu w mieście panują waśnie.
Trafiliśmy do 30-tki. Kasza gryczana była tak pyszna, że nie pamiętam jakie mięso jadłem. Potem trochę zakupów i zadzwoniliśmy po naszego znajomego taksówkarza. Teraz dał nam dużą zniżkę.
Po powrocie na pokoje, nawiązaliśmy znajomość z właścicielem i jego żoną. Bardzo mili ludzie.
Tej nocy przyśniłem się sam sobie. Jako rycerz wjeżdżałem do Krzyżtoporu na czerwonym koniu. A może to był rower…