Dzień 3. Kielce – Nowa Słupia. 50 km.

27 maja 2013 r.

Kielce – Cedzyna – Mąchocice – Ciekoty – Wilków – Święta Katarzyna – Przełęcz Krajeńska – Porąbki – Kakonin – Dałjanka – Kierków – Huta Szklana – Gołoborze – Św. Krzyż – Droga Królewska – Nowa Słupia.

    Dzień przywitał nas deszczem. Nie mogliśmy jednak zwlekać z wyprawą. Nasze plany przewidywały ciągłą, nieustającą i nieliczącą się z pogodą wyprawę. Po śniadaniu, załadowaliśmy nasze „rumaki” i ruszyliśmy między kroplami deszczu w trasę.

     Jako pierwszy punkt, pojechaliśmy do informacji turystycznej. W maju w niedzielę było zamknięte. Toteż poniedziałek rozpoczęliśmy od wysłuchania propozycji z it. Młoda Pani jednak była bardzo zapracowana i każde moje pytanie nasilało na jej twarzy niezadowolenie. Dostałem przewodnik dla rowerzystów, który nie pokrywał się z naszą planowaną trasą. O pamiątkach nie było mowy. Opuściłem więc tę instytucję, ku uciesze naszej i uldze owej kobiety. A niech jej tam będzie. Kiedyś i ją tak potraktują i się wyrówna…

     Deszcz dawał się we znaki. Właściwie to uspokajało się, kiedy robiliśmy sobie przerwy. Kiedy jechaliśmy, jakoś dziwnie się wzmagał. Dobiliśmy do Ciekot i zaparkowaliśmy przed nowoczesnym domem-muzeum Żeromskiego. Na drzwiach informacja – poniedziałki – nieczynne. No cóż, jest to reguła, którą dobrze znamy ale czasem tak wypada, że właśnie w poniedziałki też zwiedzamy. Mimo wszystko popchnąłem drzwi a one ustąpiły. Weszliśmy ociekający deszczem do przestronnego holu. Powitał nas młody człowiek, który zaprosił nas do środka informując jednak, że w poniedziałki mają nieczynne ale dla nas zrobi wyjątek. No i urzekł nas swoją gotowością do dzielenia się z nami wiadomościami. Odpowiadał na nasze pytania tak, że nie chciało się nam wychodzić. Nie mówił nam co wie, tylko informował nas o tym co moglibyśmy po naszej trasie zobaczyć. Wyposażył nas w mapki odporne na deszcz i nawet zaczął szukać dla nas noclegów w Nowej Słupii. Jego uczynność i wiedza tak mię zbiły z tropu, że pomyślałem sobie, że to chyba los wynagrodził nam to przykre spotkanie z panią w informacji turystycznej w Kielcach.

    Uzbrojeni w wiadomości, co powinniśmy na mur beton zobaczyć, wyszliśmy znowu na deszcz. Dojechaliśmy do Świętej Katarzyny. Wstąpiliśmy do baru by zjeść coś ciepłego i nieco się ugrzać. Trochę nam doskwierał ten deszcz. Starym sposobem, zapytałem panią z baru, co warto tu zobaczyć. Odparła, że muzeum minerałów jest naprawdę ciekawe. Z reguły omijam takie miejsca, mini-muzea, które powstają niejako na siłę, licząc na niedzielnych turystów. Ale skoro pani poleciła, no to poszliśmy. Zresztą padający deszcz z lekka nas do tego muzeum popchnął. Kupiliśmy bilety i weszliśmy… razem z wycieczką dzieciaków. Tak, dzieciaki to nazbyt dobre określenie. Przewodnik mówił tak ciekawe rzeczy, że tylko Paweł i ja słuchaliśmy go z zaciekawieniem. Dzieciaki łaziły jak chciały i oczywiście rozmawiały o czym chciały. Ich opiekunki także. A trzeba przyznać, że ilość zgromadzonych okazów w tym muzeum jest imponująca. Było o czym słuchać! A  do tego przewodnik opowiadał w taki sposób, że chciało się usłyszeć te ciekawostki. Jakież było moje zdumienie, gdy w końcu przewodnik zwrócił się do jednej z opiekunek o pomoc z zapanowaniu nad zgrają przytępionej grupy. Ta odparowała, że właściwie to dzieci są już zmęczone i trzeba im wybaczyć. O zgrozo! Widać, że opiekunka była bardziej otępiona niż te dzieci!!! A na dobitkę, gdy zgraja już miała wychodzić z muzeum, przewodnik zapytał czy mają jakieś pytania. Oczywiście, że miały. Zapytały o to, co przewodnik mówił przed chwilą. Ja bym nie wytrzymał. Rzuciłbym pewnie gniewnie, że trzeba było uważać! Facet jednak odpowiedział. Gdy półmózgi już wyszły z muzeum, zostaliśmy dłużej, by bliżej zobaczyć te okazy, do których wcześniej nie mogliśmy się dopchać, z powodu jednak niewielkiej powierzchni wystawienniczej. W tym czasie przewodnik wyżalił się na głos o postępującym zdziczeniu wśród najmłodszych. I miał facet rację.

    Na pamiątkę zakupiliśmy mały malachit. Wybór jest zresztą przeogromny. Ale najważniejsze było to, że to muzeum jest warte odwiedzenia. Ze względu na okazy i tego przewodnika, który wkłada serce by uchylić zwiedzającym tajemnic, wychodzących z ziemi albo w niej zagrzebanych.

    Wyszliśmy wprost na ulewę. Woda lała się na nasze rowery i sakwy. Sprzęt  zrobił się nieco cięższy. Ruszyliśmy na Przełącz Krajeńską, zostawiając po lewej Łysicę. Mozolny długi podjazd. Na szczęście deszcz zamienił się w leciuteńką mżawkę. Gdy dojechaliśmy na parking punktu widokowego, zobaczyliśmy piękną panoramę, której brakowało tylko słońca. Cóż, nie było nam dane.

    Od parkingu odchodzi droga do Krajna Drugiego, w którą wjechaliśmy. Dojechaliśmy na szczyt i teraz zobaczyliśmy drugą stronę panoramy. Tą południowo-wschodnią. Zaparło nam dech w piersiach i stanęliśmy. Nawet lekko ale na chwilę, pokazało się słońce. Zobaczyliśmy jedno z tych miejsc, w którym mógłbym osiąść na stare lata. Polecam to miejsce wszystkim. Niedaleko od parkingu, a widok… bezcenny.

     Ruszyliśmy w dół. Zresztą, te góry to non stop jazda pod górę i w dół. Człek cieszy się, że podjechał, potem gna w dół a potem zastanawia się czy podjedzie pod następną górę z tymi mokrymi tobołami. Dojechaliśmy do następnego żelaznego punktu naszej wycieczki – zamkniętej zabytkowej chałupy w Kakoninie. Nigdzie żadnej informacji, czy czynne i kiedy. Po prostu zakietowane jak w „Chłopach”. Język, w postaci panie ze sklepu obok, nie był w stanie nic powiedzieć. Podejrzewam, że zwiedzanie tylko dla zorganizowanych i umówionych. Nie zwlekając ruszyliśmy więc najkrótszą drogą do Huty Szklanej. Minęliśmy Podlesie i stanęliśmy na rozdrożu. Albo szutrem w lewo i na około albo polną prosto i na skróty. Pojechaliśmy na skróty. Droga zrobiła się błotnista i opadła w dół do strumienia, przez który nie dało się przejechać ani nawet za bardzo przejść. Paweł chciał zawrócić. Przekonałem go, że damy radę. I tak przeprowadziłem najpierw swój rower, potem Pawła, pomogłem Pawłowi i stanęliśmy przed… gliniastym podejściem. Może jednak trzeba było zawrócić? Popchnęliśmy rowery pod górę, aczkolwiek z lekkim zrezygnowaniem. Potem droga zamieniła się w ścieżkę dla pieszych. Też daliśmy radę. W końcu wyszliśmy z lasu na drogę szutrową i asfalt. Prostą drogą do Huty Szklanej. No oczywiście pod górę i w dół.

    Jechaliśmy wzdłuż południowej ściany lasu. Deszcz padał i nie miał zamiaru przestać. Tuż przed skrzyżowaniem w Hucie Szklanej zaczął się podjazd. Skończył się na Świętym Krzyżu. Udało mi się podjechać. No może tylko z małą przerwą na zakup pamiątek przed wjazdem na teren Parku.

    Dojechaliśmy do Gołoborza. Rowery o budkę pani bileterki, bo teraz nawet za spojrzenie na kamienie trzeba zapłacić i poszliśmy pięknymi schodami na rumowisko.

Gołoborze

Trochę zelżał deszcz i popatrzyliśmy na miejscowości pod nami. Pomagaliśmy sobie trochę tabletem, tak by rozpoznać nazwy miejscowości, które widzimy. Przyszła kolejna wycieczka półmózgów, ale nie ta sama co w Św. Katarzynie. Poszliśmy więc po rowery i podjechaliśmy do dawnego klasztoru. Okazało się, że dzięki uprzejmości pań z Muzeum Przyrodniczego Świętokrzyskiego Parku Narodowego, możemy dołączyć do ostatniej w dniu dzisiejszym wycieczki z przewodnikiem. Kupiliśmy bilety i weszliśmy do ciepłych pomieszczeń. O zgrozo znowu z półmózgami. Powtórzył się scenariusz z Św. Katarzyny, z tą tylko różnicą, że zgraja dzieciaków nie dała się uciszyć. Dodać należy, że to muzeum wypadło gorzej w mojej ocenie niż muzeum minerałów. Ale może dlatego, że wcześniej mieszkaliśmy w lesie i te okazy nie zrobiły na nas większego wrażenia.

    Wyszliśmy na deszcz. Krótkie spojrzenie na mapę i stwierdziliśmy, że damy radę sprowadzić rowery szlakiem królewskim. Tak też uczyniliśmy. Szło się ciężko, w deszczu a po drodze „zniknęły” nam hamulce. Tak zeszliśmy do Nowej Słupii. W pierwszym napotkanym pensjonacie przy Świętokrzyskiej wynajęliśmy pokój. Właścicielka nawet rozpaliła w piecu i mogliśmy zacząć suszyć ubrania na kaloryferach i lince rozwieszonej w poprzek pokoju, który kiedyś był garażem a teraz nawet miał prysznic. Ogarnęliśmy się i do miasta na posiłek.

    W Słupii nie ma zbyt wiele miejsc by zjeść coś o tej porze. Przygarnął nas jeden bar i jeden sklep. Tak najedzeni i zaopatrzeni, wróciliśmy do pokoju. Prognozy na dzień następny przewidywały, że przestanie padać o 10.00. Zasypiałem z radością, że w moich butach rowerowych miałem otwory i dzięki temu nie chlupotało mi w butach.

Nasza ocena:

  • pensjonat – 4
  • sklep 200m – 5
  • obsługa – 5  (mogliśmy zostać aż przestanie padać)

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s