Dzień 3. j. Turawskie –Lubliniec. 56 km.

9 lipca 2007

Jezioro Turawskie – Dylaki – Ozimek – Krasiejów – Staniszcze Małe – Kolonowskie – Pludry – Łagiewniki Małe – Pawonków –  Lubliniec

   Obudziło nas słoneczko i zapach z pobliskiej restauracji. Toaleta, zwinięcie obozu i przepyszna jajecznica w Borowiku, przy ciepłym słoneczku, napełniła nas duuużą energią. Ruszyliśmy więc w stronę Ozimka. Szlak był nieźle oznakowany… do pewnego momentu! Gdzieś tak za Dylakami, niechcący zjechaliśmy ze szlaku i trafiliśmy na wał, okalający jezioro Turawskie. Jadąc szczytem wału. dojechaliśmy do huty szkła. Wrócił czerwony szlak.

Turawskie-Krasiejów (10).jpg

            W Ozimku zakupiłem okulary przeciwsłoneczne. Swoich nie wziąłem z garażu. Szukając dalej sklepu AGD, pobłądziliśmy i trafiliśmy w okolice dworca kolejowego. Tam złapał nas deszcz. Padało i padało. Raz mocniej, raz słabiej. Raz jechaliśmy, innym razem staliśmy. W końcu, bez względu na deszcz, dojechaliśmy do Krasiejowa. Podążając za znakami „Dinopark” trafiliśmy na odludzie. Potem na teren byłej kopalni odkrywkowej. W końcu zauważyliśmy model byczego dinozaura!!! Rowery zostawiliśmy pod szczególnym nadzorem pana parkingowego i poszliśmy drogą do supernowoczesnego szklanego pawilonu, którego wcale nie było widać

Krasiejów (7)

             Przestało padać. Godziny wejścia, co pół godziny. Ale jeśli zbierze się grupka, to na życzenie. Szklana podłoga w pawilonie wymusza założenie ochraniaczy na obuwie. Problem jednak w tym, że moje obuwie (rozmiar 45) nie mieściło się w żadnym ochraniaczu, a „żelazna pani kustosz” nie pozwoliła na odstępstwo od ochraniaczowej zasady.

–         Jakoś musi pan sobie poradzić – zrzuciła cały problem na mnie.
Naciągnąłem więc do pierwszych oznak rozdarcia i tak podążałem za głosem magistranta, który oprowadzał nas po pawilonie.

            Na pierwszy rzut oka widać tylko glebę. Ale gdy magistrant pokazał laserem to i owo, nasze oczy zaczęły dostrzegać to, o czym wcześniej nie mieliśmy zielonego pojęcia. Na dodatek to miejsce jest jedynym na świecie, gdzie jest tyle pradinozaurów. Tak, tak. To nie dinozaury, tylko ich przodkowie!

Krasiejów

            Za dwa lata ma tam być hotel, parking, park rozrywki i ścieżka nad ziemią, której budowa już się rozpoczęła. Słowem, chyba pojedziemy tam jeszcze raz!

           Na koniec pamiątkowe zdjęcie przy makiecie wielkiego Dina i… pojechali.

            Od tego momentu zaczęły się nasze problemy. Mapy, które kupiłem przed wyjazdem nie sięgały tak daleko na południe. Od miejscowości Fosowskie jechaliśmy po omacku, pytając ludzi, którędy na Pludry. Ta bowiem miejscowość znów była na mapie.

            Dojechawszy do Kolonowskich, zatrzymaliśmy się przed sklepem. Ania z Pawłem weszli po zakupy, a ja, uzbrojony w mapę, postanowiłem zapytać o drogę, jednego z pięciu facetów pijących piwo przed sklepem o drogę. Podchodziłem do jednego z nich, gdy inny zapytał z mocnym śląskim akcentem.

–     Dokąd chcesz jechać, mistrzu?

–     Do Bzinic – odparłem, spoglądając w mapę.

–     A po co ty tam jedziesz? – głos tego gościa był coraz głośniejszy i mocno zalatywało od niego piwem.

–     No bo mu tam droga wypada – odparł za mnie inny, nieco cichszy gość.

–     Tu masz człowieku taką ładną drogę na Pludry – wykrzyczał ten, co nazwał mnie mistrzem.

–     Ale ja chcę dojechać do Bzinic – upierałem się dalej.

–     Ale dokąd ty jedziesz, człowieku?

–     Do Bzinic.

–     Ale dalej gdzie jedziesz?

–     Do Lublińca – poinformowałem coraz bardziej rozwrzeszczanego gościa.

–     No to po ciul się pchasz przez te lasy! Tu masz taką ładną drogę na Pludry!

–     Kiedy on chce tam jechać. Widzisz, że na rowerach. Turysta jeździ innymi drogami – nieśmiało wtrącił siedzący na schodach. Ten najgłośniejszy jednak upierał się przy swoim i zaczął przekonywać tego nieśmiałego

–    Ale po co taką byle jaką drogą, jak może jechać koło kościoła i tą ładną drogą, genaug na Pludry!

–    Ale widzisz, że gość chce jechać przez las – dalej po cichu informował ten spokojny.

           Teraz do dyskusji włączyło się pozostałych trzech. Zrobiła się taka wrzawa, że ludzie zaczęli wyglądać przez okna, zaciekawieni skąd taki hałas

.            Tymczasem ten najgłośniejszy z nich kontynuował, ale już do mnie:

 –   Mistrzu, pojedziesz tu w prawo, potem prosto asfaltem na Zawadzkie. Będzie skrzyżowanie to się nie dej w lewo. Jedź prosto. Będzie most, przejedziesz most. Będzie kościół po lewej i skrzyżowanie, to się nie dej w lewo. Potem będzie taka droga w lewo, to się w nią dej i genaug dojedziesz do Pludrów! Po drodze miniesz taką dupną wieżę…

–     Wieżę ciśnień? – zapytałem przerywając.

–     Jaką ciśnień!?! Leśną… wysoką taką, co to leśniki patrzą czy się nie poli las – odparł lekko poirytowany – I tą drogą prościutko dojedziesz do Pludrów. Tylko pamiętej, żebyś nie zjeżdżał z tej drogi, bo zaraz zabłądzisz. A jak już byś zjechał, to zawsze jedź prosto, wtedy zawsze gdzieś dojedziesz! Bo najgorzej, jak będziesz jeździł w kółko! – wykrzyczał już bardzo uradowany, że dobrnął do końca wyjaśnień.

           Tymczasem Ania z Pawłem wyszli ze sklepu i podziękowałem Najgłośniejszemu, za informację. Gość jednak nie odpuszczał i jeszcze trzy razy wytłumaczył mi, jak dojechać do Pludrów, cały czas krzycząc, jakbym stał o sto metrów od niego. Ania i Paweł odeszli jakieś 50 metrów i tam zaczepił ich inny facet i powiedział, żeby tego „najgłośniejszego” nie słuchać, tylko jechać przez Zawadzkie, bo w lesie pobłądzimy.

           W końcu ruszyliśmy. Skręciliśmy w prawo na drogę asfaltową do Zawadzkich. Przejechaliśmy przez most i zauważyliśmy kobietę, która sprzedawała jagody na skrzyżowaniu. Bądź co bądź, ale kobieta, która sprzedaje jagody, chyba zna las? Podjechaliśmy i zapytałem o drogę na Pludry. Pokazała nam drogę polną, o której krzyczał ten „najgłośniejszy”. I tak wybraliśmy „najgłośniejszą” drogę w okolicy. Była zadbana przez leśników i po 5 km w deszczu, bo właśnie zaczęło padać, dojechaliśmy do sławnych Pludr. Przemoknięci i zziębnięci, zajechaliśmy na dworzec PKP zobaczyć, czy przypadkiem złapiemy jakiś pociąg. Ale niestety najbliższy odjeżdżał za 4 godziny. No to zajechaliśmy do baru, tuż przy szosie przy przejeździe kolejowym. Tam zamówiłem flaki i dostałem największy talerz, wypełniony flakami po brzegi tak, że 3,5m od baru do stołu pokonałem w minutę, aby nie wylać nic na podłogę. Paweł zamówił pomidorową a Ania gulasz. W sumie jedzenia było tak dużo, że ledwośmy dali radę zjeść wszystko.

            Przestało padać. Rozgrzani ruszyliśmy nowym chodnikiem ze ścieżką rowerową, do miejsca, w którym zjechaliśmy na boczną asfaltową szosę do Pawonkowa, przez Łagiewniki. Droga prosta, mało uczęszczana i prawie żadnych wzniesień.

           W Pawonkowie wjechaliśmy na szosę nr 46. Zgroza!!! Mogliśmy wybrać jednak inną drogę! Zawsze obawiamy się korzystać z takich dróg, chyba że mają poszerzone pobocze. Ta droga jednak tego nie miała i do tego raz musieliśmy awaryjnie uciekać na pobocze, gdyż jeden idiota za kierownicą tira, postanowił wyprzedzić nas, bez względu na ruch z przeciwka. Ale zadziałał sposób, który na takich kierowców wypracowaliśmy poprzez doświadczenia. Otóż ostatni rowerzysta (czyli ja) jedzie po szosie tam, gdzie zazwyczaj znajdują się prawe koła samochodów a czasem nawet jeszcze bliżej środka jezdni, 10-15m za plecami poprzedników. Przede mną jedzie Paweł, jak najbliżej pobocza. Tuż przed nim jedzie Ania, tak normalnie, jak jeździ każdy rowerzysta. W przypadku zagrożenia, kiedy widzę, że TIR lub inny duży pojazd wyprzedza mnie i nie ma miejsca na dalsze wyprzedzanie, krzyczę umówiony wyraz, np.:”UWAGA”, i Ania z Pawłem zjeżdżają awaryjnie na pobocze albo do rowu. Potem z moich ust wypływa wiącha przekleństw w kierunku kierowcy, które mój syn podsumował „Tato, nie wiedziałem, że ty tak potrafisz kląć”. Gdy ochłoniemy, wracamy na szosę.

           Tuż przed Lublińcem wjechaliśmy na nowo budowaną ścieżkę rowerową. Ponieważ znowu zaczęło padać, oznajmiłem jako samozwańczy przywódca gangu rowerowców, że ładujemy się do pierwszego hotelu, który natrafimy. Poprzez internet w Lublińcu nie znalazłem żadnego pola namiotowego, dlatego postanowiłem załadować nas do jakiegokolwiek hotelu, motelu czy czegokolwiek z dachem stałym. Jedziemy, jedziemy i tak zajechaliśmy pod Lubex. Wszedłem do recepcji, trochę umorusany, w stroju rowerowca z kaskiem w dłoni:

–     Dzień Dobry.

–     Dzień Dobry – odpowiedziała bardzo ładna pani w recepcji.

–     Czy ma pani wolne trzy miejsca na jedną noc?

–     Zaraz sprawdzę…. tak są.

–     A czy jest w hotelu miejsce, gdzie można postawić trzy rowery?

–     Niestety nie ma.

–     Nie ma? Naprawdę nie ma?

–     No…nie ma.

–     No cóż…… to proszę polecić mi konkurencję.

–     Jak to, konkurencję?

–     No bo skoro nie mogę zaparkować rowerów, to nie mogę tu zostać. Pola namiotowego w Lublińcu nie ma, pada deszcz i chciałbym gdzieś się przespać z …rowerami. Ma pani jakiś numer telefonu?

–         Zaraz podam – i zaczęła przeglądać jakieś papiery – Nie no…. przecież nie mogę was odesłać do konkurencji, szef mnie zabije…Dobra, to rowery możecie postawić tu obok recepcji.

            I tak zaparkowaliśmy w recepcji rowery, a my wynajęliśmy dwa pokoje. Jedna dwójka dla Ani i dla mnie, i jedynka dla Pawła, który był tak podekscytowany tym, że będzie miał swój odrębny pokój, że natychmiast się w nim zadokował, i ciężko było go wydostać na kolację, którą zakupiłem obok w Albercie. Nawet nam to pasowało, że Paweł chciał pospać sam….

            Tekst dnia „..dupno wieża”. Od tej pory Ania widząc stromy podjazd, zawsze mówiła „Jaka dupno góra”.

 

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s