14 sierpnia 2012 r.
Kruszyniany – Łużany – Jaryłówka – Bobrowniki – Gobiaty – Turowo – Świsłoczany – Mostowlany – Dublany – Kondratki – Jałówka – Szymki – Cisówka – Zalew Siemianówka – Siemianówka – Leśna – Mikłaszewo – Narewka
Padało całą noc. Rano nawet nie chciało się nam wyjść z chaty. Prognoza pogody była bezlitosna, jak miecz Hi-Man’a. Nadzieją dla nas były tylko niższe słupki z wielkością opadów na diagramie prognozy…
Na szczęście śniadanie mieliśmy zamówione w Dworku. Zjedliśmy jajecznicę i dodatkowe wędliny z nabiałem. Pamiętam, że dobierałem chleb… chyba ze trzy razy. Czekaliśmy, aż chociaż troszeczkę się przejaśni. Niestety… Zaciągnęło się równo i siąpił deszcz. Nie była to ulewa, ale takie siąpiradło. Ania stwierdziła, że nie zostanie w Kruszynianach na kolejną noc. Chata nie przypadła jej do gustu. Paweł zawtórował i nie było wyjścia. Było 2 do 1.
Ruszyliśmy pomimo deszczu. Przez Łużany, Jaryłówkę porowerkowaliśmy do Bobrownik, gdzie mieliśmy nadzieję dokupić wody do bidonów…
Przejście graniczne w Bobrownikach wzięliśmy… górą. Długa kolejka tirów została pod nami, a my wiaduktem przejechaliśmy wierzchem. Nawet nie było jak zejść na dół do sklepu. Mieliśmy nadzieję, że jakiś sklep nam się przytrafi! Tuż za Gobiatami zatrzymaliśmy się na przejeździe kolejowym, z którego można zobaczyć wjazd koleją na Białoruś. Bramownica z napisem POKÓJ. Onegdaj piękny, dzisiaj rdzewiejący i opuszczony.
Ta nadziej na sklepy szybko się spełniła. Trafiały sią nam sklepy raz po raz: zamknięte, opuszczone i z powybijanymi szybami!!! Nigdzie kupić czegokolwiek! No to pedałowaliśmy dalej. Deszcz nie ustawał. Po jakimś czasie, droga szutrowa rozmokła i zaczęło się nam jechać coraz gorzej i gorzej, a nasze morale spadły w okolice zera.
Przyszło nam przy okazji zobaczyć na Podlasiu to, czego nie ma w przewodnikach. Od razu zauważyliśmy różnicę pomiędzy Suwalszczyzną i Podlasiem. Na północy zagrody wiejskie były nieogrodzone płotami i w większości domy mieszkalne były już murowane. Każdy budynek był wolnostojący. Podlaska wioska to dom drewniany, stojący bokiem do drogi, w jednej całości z budynkiem gospodarczym i stodołą i ławeczką przy drodze. Nierzadko narożniki domów przyozdobione malowanymi lub rzeźbionymi deskami. Domy i obejścia w wioskach stały dość ciasno obok siebie. W Świsłoczanach zauważyliśmy jeszcze starą, mocno zgarbioną babulinkę, która ze stosu na środku podwórka nabierała na ręce drwa do pieca. Jak z rosyjskiej kreskówki. Tak była zgarbiona, że rękami dotykała ziemi! Taki widok, potęgowany deszczem i rozmokniętą drogą, znowu nas przygnębił. Zdarzały się też i drewniane rezydencje. Odnowione i z kolorowymi dachami, tchnęły w nas trochę nadziei, że nie wszystek wymrze.
Za Dublanami wjechaliśmy do lasu i raz po raz można było dostrzec z roweru grzyby. Stały przy drodze i czekały zapewne, aż przestanie padać. Ileż można w końcu rosnąć!!! Niektóre okazy prawdziwków i koźlarzy nadawały się do albumu rekordów. Zaproponowałem zbieranie i odsprzedanie grzybów w najbliższym sklepie. Mój wniosek nie został przyjęty i upadł. No to przyszło mi tylko podziwiać te grzybki, a żal rozrywał mi serce. A grzyby się cieszyły. Zdawało mnie się nawet, że jeden się ze mnie śmiał!!!
Dojechaliśmy do Kondratek. Tuż przed, w lesie pojawił się asfalt. Zaraz potem spory zakład z lądowiskiem dla helikopterów. Oto stanęliśmy przed nitką gazociągu Jamalskiego i przepompownią. Nazwa nie rzucała się jednak w oczy. Odpadły litery ze ściany. Trzeba było podejść nieco bliżej. Jak zaczęła się cywilizacja to i skończyły się grzyby.
Jałówka (miejscowość) przywitała nas otwartym sklepem z drożdżówkami i wodą oraz panią sklepową z bardzo „śpiewną” mową. Tego szukaliśmy. To znaczy nie śpiewnej mowy, ale jedzenia i picia!!! Zagadnąłem nawet starszego pana, z nadzieją na „śpiewną” mowę na temat przejazdu rowerem przez zalew Siemianówka. Jednak ten jegomość nie znal odpowiedzi. Bardzo nas radowała mowa tych ludzi. Chcieliśmy jak najwięcej z nimi rozmawiać. Pytaliśmy o to, czy można przez zalew i groblę z torami kolejowymi przejechać rowerem, pytaliśmy ze trzy razy. Muszę dodać, że każdy zapytany był bardzo uprzejmy. Najbardziej uprzejmy pan w Szymkach, z kosą ręku, zdejmując czapkę na powitanie, a potem na pożegnanie, poinformował nas, że równolegle do torów była polna droga. Jednak przed samym mostem, trzeba będzie iść po torach. Potwierdził to także zapytana przez nas, młody człowiek z piwem przed sklepem. Dodał także, że po tych torach to i nie straszno chodzić, bo tylko dwa pociągi na krzyż po nim jeżdżą. W rewanżu za takie otwarte podejście miejscowych, witaliśmy słowami Dzień Dobry, każdą babulinkę siedzącą w Cisówce na ławeczce przy głównej drodze. Oczywiście każda rewitała się z nami.
Dojechaliśmy do torów kolejowych. To miała być nasza atrakcja. Pojechaliśmy wzdłuż dwutorowego nasypu, polną drogą. Zaczynał się zalew Siemianówka. Najpierw trzcinowiska, potem coraz głębsza woda, co chwila stanowisko wędkarskie. Dojechaliśmy prawie do samego mostu. Tam jednak droga się urywała. Trzeba było wejść na nasyp, ale zbocze nasypu było pokryte betonem i pod takim kątem, że podprowadzenie na szczyt obładowanego roweru było niemożliwe. Poza tym moje buty z zatrzaskiem metalowym w podeszwie (SPD), wykluczały jakikolwiek marsz po takiej, w dodatku śliskiej od deszczu nawierzchni. No to w ruch poszła linka. Ja, linką od góry wciągałem rower pod górę, a Paweł przytrzymywał rower w pionie. Poszło raz dwa. Gdy byliśmy już na górze, nadjechał…. pociąg. Miały jeździć dwa na krzyż! Widocznie przyszła pora krzyża…
Teraz już asfaltem, przez Siemianówkę, Leśną i Mikłaszewo, dojechaliśmy do Narewki, która przywitała nas potężnym zakładem Pronaru i wystawą maszyn rolniczych za płotem.
Tak naprawdę mieliśmy już dosyć jazdy. Ciągle padało i wiało. Zajechaliśmy więc do Bojarskiego Gościńca. Najpierw chcieliśmy coś zjeść, a przy okazji zapytaliśmy się o nocleg. Po chwili zjawił się właściciel i oznajmił, że następnego dnia będzie w Narewce kresowy maraton rowerowy i wszystkie pokoje są zajęte. Do dyspozycji pozostał pokój dwuosobowy i apartament. Chcieliśmy zatem załadować się do dwójki. Ale właściciel zaproponował układ, że opuści cenę za apartament a my trochę dorzucimy. Postawił tylko jeszcze jeden warunek, nie mogliśmy przedłużyć pobytu.
– Ale my mamy jeszcze trzy rowery – dodałem. Te trzy rowery, czasami w naszej historii zmuszały nas do szukania innych miejsc.
– Nie ma sprawy – odrzekł właściciel i na znak dobitego targu, przyniósł i poczęstował każdego z nas nalewką domowej roboty. Uwierzcie nam, że pierwszy łyczek rozpalił nam przełyki, drugi zagoił rany, a trzeci rozleniwił nas do cna. Jedzenie było pyszne. Nagrodą, za nasz całodzienny wysiłek w deszczu, był jeszcze wystrój apartamentu. Ania z zadowoleniem zauważyła, że uwielbia w naszych wyprawach przypadki, że jednego dnia śpimy jak dziady (że niby Kruszyniany), a innego jak królowie. Niestety nie mogłem się zgodzić. Dla mnie chata w Kruszynianach była czymś bardzo wyjątkowym.
Zrobiliśmy lekką przepierkę, ale przede wszystkim chcieliśmy wysuszyć nasze rowerowe ciuchy. Oporządziliśmy się i poszliśmy na kolację, do sali na górze. I znowu zaskoczenie. Właściciel zaproponował nam rosyjskie piwo, które sprowadza od importera z… Legionowa!!! Przedni smak. Nazwy tutaj nie przytoczę ale muszę przyznać, że od tego właśnie czasu kupujemy to piwo od czasu do czasu. Smakuje jak kiedyś nasze polskie. Teraz w naszym jest dużo czegoś, czego wcześniej w nim nie było. Może i w tym rosyjskim też jest, ale smakuje jak naturalne. Jak będą chcieli nas oszukać, to i tak się nie kapniemy.
Polecamy też jedzenie. Kolacja była pyszna. Ku naszemu zdziwieniu, poruszenie wśród gości wywołały wychodzące na łąki nad Narewką sarny. Robili im zdjęcia i głośno komentowali kontakt wzrokowy z dzikimi zwierzętami. Pomyśleć, co z nami się stanie, jak jeszcze parę lat pomieszkamy w mieście…