Dzień 1. Oleszno – Pietronki. 138 km

16 sierpnia 2001 r.

    Moja pierwsza samodzielna wyprawa rowerowa. Nowy rower, sakwy i… pusto we łbie (odnośnie jak się odżywiać). Miałem podstawowe narzędzia rowerowe i zapasową dętkę. Pompkę w razie co, zastąpiłbym traktorem u rolnika. Miałem w swoim bagażu doświadczeń jedną, trzydniową wyprawę rowerową w 1986 roku. We trzech przejechaliśmy z Kruszyn do Olsztyna, a potem przez Grunwald, do Rypina i do Grudziądza. Ale to były czasy podgrzewacza na ciężko dostępny denaturat i puszek, kolekcjonowanych pół roku przed wyjazdem. Namiot ważył tonę i tylko jeden pośród nas miał rower z przerzutkami. A i tak dało się przejechać ponad 100 km w jeden dzień. Miałem też na swoim koncie jednodniowe, 70-kilometrowe wypady na waleta, na 28-calowym rowerze mojego ojca „Zbyszko”, trochę podobnym do „Ukrainy” ale z lżejszym przełożeniem. Teraz miałem rower własny i to z 18 biegami! Wow!

    Ruszyłem bladym świtem. Mgła i opary nawilgotniły stopy, skarpety i buty. Ale nic a nic mi to nie przeszkadzało (dopóki nie zdjąłem butów).

    Najpierw przez lasy. Taktyka jazdy była na 55 minut pedałowania i 5 minut spaceru na odzyskanie krążenia i powrót przewodzenia nerwów w rękach i nogach. Oczywiście, nie pojechałem w taka trasę z marszu. Wcześniej pokonałem 100 km z niewielkim ładunkiem, niejako na próbę, po okolicy. Ale cały czas za głową miałem pytanie: dojadę czy nie?

    Pogoda zrobiła się słoneczna, ale oczywiście z wiatrem w twarz. Wiało jak… nie wiem co!!! Szczególnie odczułem to na wzgórzach, pomiędzy Wałczem a Piłą. Za Piłą jechało mi się coraz gorzej. Za Piłą piłem na potęgę tylko wodę, nic nie jadłem i co mnie zdziwiło, nie chciało mnie się sikać. To były objawy odwodnienia i złego odżywiania. Za dużo wysiłku, a za mało odpoczynku. No, ale jak człek młody to i siła duża, a doświadczenia jeszcze nie było!!! Przed Ujściem uszły ze mnie wszystkie siły tak, że nie dałbym rady podjechać pod tę wielką górę. Zatrzymałem się więc na boisku szkolnym i przyrządziłem sobie… amerykańskie jedzenie. Meal Ready To Eat (MRE) – to szczyt amerykańskiej chemii i dietetyki. Samopodgrzewające się i z trwałością 10 lat w przechowywaniu. Może i paskudne jedzenie (po tygodniu) ale zawartość 3 tys. kcal, po zjedzeniu dała mi takiego kopa, że od tego momentu jechałem prawie 28 km/h! Zresztą, zaraz za Ujściem zaczęły się lasy i wiatr pod wieczór ustał prawie całkowicie. Ruch na szosie nr 11 nie przeszkadzał rowerzystom. Szosa miała poszerzone pobocze i mogłem gnać bez „podnoszenia łba”.

    Przed Chodzieżą zadzwoniła rodzina, martwiąc się o mnie. To właśnie wtedy poczułem znowu, że jazda na rowerze jest ciągle moją pasją. Nie wiedziałem tylko na ile lat tej pasji mi starczy.

    Z Chodzieży do Pietronek był rzut beretem. Oczywiście wcześniej zadzwoniłem do Pałacu i upewniłem się, że będzie gdzie schować rower. Trochę to dziwnie wyglądało.: ja i mój rower na czerwonym, pałacowym marmurze!

    Robiło się szaro, gdy w pokoiku hotelowym przyrządziłem sobie kolejny MRE. A potem jeszcze jeden i dopiero wtedy usnąłem.

Mapa D1

 

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s